Przejdź do zawartości

Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dla niego kupno każdej nowej książki jest świętem prawie. Tak ją gładzi, tak ustawia, tak znów wyjmuje, żeby patrzeć na nią; z każdą obchodzi się jak z najdroższym skarbem. Przez całą godzinę tylko tymi książkami mnie bawił. Aż mnie oczy zabolały od czytania.
Poszliśmy potem do pokoju jego ojca, który jest tak samo krótki i gruby jak syn, i z taką samą jak on dużą głową. Ten uderzył go dwa czy trzy razy w kark i rzekł swoim grubym głosem:
— Cóż mówisz, eh, o tym łbie zakutym? To jest łeb, który do niejednego dojdzie, zaręczam ci! — odpowiedział sam sobie.
A Stardi tylko oczy przymknął pod tą rubaszną pieszczotą, właśnie jak wielki pies od polowania.
Ja nie wiem, ale jakoś nie śmiem bawić się z nim i żartować; zgoła mi się wierzyć nie chce, żeby on był tylko o rok ode mnie starszy. A kiedy mi przy wyjściu powiedział: — Żegnam pana, moje uszanowanie! — Tak mi się z tą swoją poważną twarzą wydał już dojrzałym.
Więc kiedym wrócił do domu, tak rzekłem ojcu:
— Nie rozumiem! Stardi nie ma zdolności, nie jest pięknie ułożony, wygląda prawie śmiesznie, a jednak imponuje mi.
A ojciec odpowiedział:
— Imponuje ci, bo to chłopiec z charakterem.
Więc ja powiedziałem znowu:
— Przez tę godzinę, com tam był u niego, nie wymówił nawet pięćdziesięciu wyrazów, nie pokazał mi ani jednej zabawki, nie roześmiał się ani razu, a przecież było mi z nim dobrze.
A ojciec mój odrzekł:
— Bo go szanujesz.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·