Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, dobry panicz — przemówiła kobieta — przyszedł odwiedzić chorą, nieprawdaż?
Tymczasem Coretti poprawił matce poduszki, ułożył kołdrę, rozdmuchał ogień na kominku i spędził kota ze skrzynki.
— Nie trzeba ci jeszcze, mamo, czego? — zapytał potem odbierając pustą filiżankę: — A wzięła mama lekarstwo? Jakby brakło, to zaraz do apteki skoczę. Drzewo złożone. O czwartej nastawię mięso na rosół, jak mama mówiła, a jak przyjdzie mleczarka, dam jej osiem soldów. Niech się mama nie turbuje! Wszystko będzie dobrze.
— Dziękuję ci, synku! — odrzekła kobieta. — Biedne, drogie chłopczysko moje! O wszystkim pamięta!
Poczęstowała mnie kawałkiem cukru, a Coretti pokazał mi obrazek, fotografię swego ojca, w mundurze wojskowym i z medalem za waleczność, który dostał w 66 roku służąc pod księciem Humbertem. Ta sama twarz co i u syna, z tymi żywymi oczyma i z tym samym wesołym uśmiechem.
Powróciliśmy do kuchni.
— Mam! — krzyknął Coretti i pobiegłszy do stolika dopisał w swoim kajecie: ...a także uprząż na konie. — Tak! — rzekł kładąc pióro. — Resztę dokończę wieczorem. Może jeszcze co dopiszę później. Szczęśliwyś ty, że możesz się uczyć kiedy chcesz i jeszcze masz czas iść na spacer!
I ciągle wesół i żywy, pobiegł do sklepu i kładąc większe kawałki drzewa na kozłach przerzynał je w pół piłą i mówił:
— To moja gimnastyka! Prawie to samo co „ręce naprzód“, „ręce w tył!“ Chciałbym, żeby ojciec zastał już drzewo porżnięte jak wróci. Byłby kontent. To tylko bieda, że jak rżnę drzewo, to potem ręka mi się trzęsie,