Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tego dnia było wilgotno i ciepło, choć to marzec. Jak tylko stary wrócił do domu, Kozioł przyskoczył odrazu do niego, żeby mu odebrać trzydzieści siedem i pół franków, pobieranych przez ojca co trzy miesiące ze sprzedaży domu. Umówione było zresztą, że stary będzie mu je oddawał, tak samo jak dwieście franków rocznie od Delhomme’a. Tym razem jednak zapodziała mu się gdzieś w supełku jedna sztuka pięciofrankowa, i kiedy, po dokumentnem opróżnieniu kieszeni, nie znalazł więcej niż trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt, syn uniósł się, zwymyślał ojca od oszustów, zarzucając mu, że przepił i przejadł te pięć franków. Czując rękę syna, zaciśniętą dokoła chustki, wystraszony, że Kozioł zacznie go obszukiwać, zaczął tłomaczyć się, bełkocąc, przysięgając na wszystkie świętości, że pięciofrankówka musiała mu się gdzieś zagubić, może przy rozwijaniu chustki, jak chciał nos wytrzyć. I znów do późnego wieczora dom cały zamienił się w istne piekło.
Wściekłość Kozła spotęgował jeszcze fakt, że ciągnąc bronę z pola do domu, przydybał Franusię i Jana, umykających chyłkiem pod murem. Franusia, która wyszła, pod pretekstem nacięcia trawy dla krów, nie spieszyła się z powrotem, wiedząc, jaka czeka ją scena. Noc już zapadała i Kozioł, rozwścieczony nieobecnością dziewczyny, raz w raz wychodził na podwórze i wybiegł aż na drogę, aby czatować, kiedy wreszcie ta rozpustnica wróci od swojego chłopa. Klął głośno najbrzydszemi wyrazami, pomstował na czem świat stoi, nie widząc ojca Fouana, który po kłótni przysiadł na kamiennej ławie, żeby w spokoju odetchnąć łagodnem powietrzem, czyniącem ze słonecznego dnia marcowego porę nieomal wiosenną.
Na zboczu rozległ się wreszcie stuk drewnianych sabotów i ukazała się, zgarbiona we dwoje, Franusia, uginająca się pod olbrzymim pękiem trawy, zagarniętej w starą szmatę płócienną. Oddychała ciężko, cała spotniała, nawpół ukryta pod swoim ciężarem.