Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Będziesz panna brała czterdzieści sous dziennie; skoro znajdziesz co lepszego, to mnie porzucisz.
Ze strachu tak się pośpieszyła z robotą, że go to wprowadziło w kłopot, żeby wynaleźć inną. — Były-to jedwabne bryty do zeszywania i koronki do naprawy. W pierwszych dniach nie śmiała podnieść głowy, tak jej to odejmowało swobodę, że go ciągle czuje przy sobie z tą grzywą starego lwa, z nosem zakrzywionym, haczykowatym i przenikliwemi oczami, pod parą krzaczastych i najeżonych brwi. Głos jego był ostry, ruchy waryackie; matki z całej dzielnicy straszyły malców, że poślą po niego, jak się to czasem mówi o żandarmach. Jednakże ulicznicy nie przeszli nigdy koło sklepu, żeby nie krzyknąć jakiej obelgi, której niby to nie słyszał. Całą swoją waryacką złość wywierał na niegodziwców, którzy ujmę czynili jego rzemiosłu, sprzedając parasole tanie, tandetne, jakichby, powiadał — i psy nie chciały.
Dyoniza drżała, gdy krzyczał jak szalony:
— Artyzm już przepadł, wierzaj mi panna; już nie ma przyzwoitych rączek do parasoli; robią teraz kije, ale co się tyczy rączek, to już koniec!... Wynajdź mi choć jedną rączkę, a dam ci dwadzieścia franków.
Pokładał w tem swą dumę, że ani jeden rzemieślnik paryzki, nie umie zrobić rączki tak lekkiej i trwałej jak on, jako artysta. Zwłaszcza też