Strona:PL Dzieła poetyckie T. 5 (Jan Kasprowicz).djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak noc ciemnego, dziki zwierz się skradał,
Aby się rzucić na słabszą ofiarę,
Szczękającymi od chciwości kłami
Przegryźć jej gardło, wypić płyn gorący
Z tych żył sinawych, co zdradliwą siatką
Pokryły skórę, alabastrem lśniącą,
Potem, pijany rozkoszą, zatoczyć
Kręgi śmiertelne i zginąć na zawsze
Gdzieś w niewidzialnej przepaści...
Lecz rychło
Wstyd jakiś straszny pożerał me lice,
Czerwieniąc nawet powieki. Pochylon
Stawałem przy niej, jak ów pies obity,
A wierny panu swojemu! Nie mogłem
Opędzić myśli, która, jak złowieszczy
Ptak, mego serca dotykała skrzydłem
Piekielnie czarnem, szeleszcząc, że ona
Łagodnym wzrokiem wniknęła w najskrytszą
Toń mego wnętrza, spostrzegła w niem — zbrodnię
I za tę zbrodnię czuje bezgraniczną,
Bezdenną litość!... I już nie marzyłem,
Aby jej ręką zapukać do wrótni
Utraconego Edenu, lecz, chłodnym
Przejęty dreszczem, pragnący »po życiu,
Przepełnem błędów i męczarń, wypocząć
W zimnej mogile«, chciałem jej wyrazić
Owo życzenie pieśniarza, ażeby
Nie jak kochanka, oddana mi ongi
Ciałem i duszą, lecz »jak gołębica,
Jak wielki anioł miłosierdzia, przyszła
Na grób, usypan z ciężkiej, twardej ziemi,
I kilka świeżych rzuciła nań kwiatów«.
 
Na mchach milczący siedzieliśmy razem...
Od brzegów lasu, przez wyrąb szeroki,
Od pól rozległych, falujących świeżo
Wykłoszonemi zbożami, skąpanych