Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I poszło leżeć między trupy bratnie,
Moje najmilsze!.. i moje ostatnie!!!
Śmierć mi go czarna wzięła nie litośnie.
I już nie wróci! ani mi urośnie!       300
Ani go kiedy mój dom już zobaczy! —
I już nie wróci nigdy! — o! rospaczy!!!

Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami.
Byliśmy z matką w namiocie — przed nami
Leżało dziecko na stole, nie żywe,       305
Nieruchomością śmierci przeraźliwe.
Uczułem wtenczas patrząc na tę postać,
Że gdyby mogło choć tak z nami zostać,
Przez wszystkie lata — choć tak, nie inaczéj —
Ubyło by mi z serca pół rospaczy.       310
A te już — ani zarazy strażnicy,
Ani ja niosłem do Szecha kaplicy,
Gdzie się nam trupia otwiérała brama:
Ale je matka tam zaniosła sama.

W namiocie pustym ja zostałem z żoną.       315
Ale czy pojmiesz? — zamiast nas połączyć
Boleść obójgu nam rozdarłszy łono,
Zaczęła jakieś jady w serca sączyć,
I teraz chyba je sam Bóg oczyści.
Smutek podobny był do nienawiści,       320
I stanął czarny, wielki, między nami.
Więc rozłączeni byliśmy i sami.
I nie mówiliśmy do siebie słowa —
bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa,
W pustym namiocie między mną i żoną?       325
Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?..
Słonce wschodziło w upały czerwono,
Co dnia tonęło tam gdzie teraz świeci,
Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. —
Więc tak bezdzietnym było — i tak co dnia —       330
Cisza ogromna namiot nasz zaległa.
Chyba mysz jaka w xiężycu przebiegła;
Zgoła innego jęku nie szelestu....
Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu.