Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T2.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
GRABIEC (na którego wszyscy patrzą.)

Czemu ci ludzie patrzą na mnie jak gawrony.

SZLACHTA.

       170 Klękajmy wszyscy przed tym ukoronowanym,
On królem...

GRABIEC.

Co ja królem? gdybym nie był pjanym
Upiłbym się z radości. Los głupi jak rura!
Wyskoczyłbym ze skóry, gdyby moja skóra
Nie była teraz skórą królewską.

SZLACHTA.

Żyj długo...

GRABIEC.

       175 Sto lat! Sto lat żyć będę; wziąłem skórę drugą
Jak wąż — jak wąż panowie mam oko z brylanta.
Puściłbym się po sali z grafinią kuranta,
Gdyby nie godność, prawda? która siedzieć każe.
Tak się w mój tron złocisty królowaniem wrażę
       180 Że nie oderwą ludzie od tronu człowieka.
Proszę! co za dziw!

BALLADYNA (do Kostryna.)

Słyszysz jak burza się wścieka,
Dzwonią deszczowe rynny. W téj okropnéj burzy
Słyszę głosy płaczące...

KOSTRYN.

To krzyk nocnych stróży.

BALLADYNA.

Nie, to są jakieś głosy inne, jęk ze świata
       185 Umarłych — Léj mi wina. Wszystko się tak splata
Że chyba się powiesić.

GRABIEC.

Teraz po obiedzie
Trzeba wymyślić wesołą zabawę.
Każcie tu wpuścić kuchenne niedźwiedzie
Co kręcą; rożnem: niech tańczą.