Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A gdy te biegły po ścianach komnaty,
Gdy od zwierciadeł wróciły przezroczy,
Widać przychodnia... Pazia nosił szaty,
Do zabitego szat podobne krojem,
I równie bliski postawą jak strojem;
Ale miał czarne, jak noc czarne oczy,
I mniéj był młody i piękny na twarzy;
Bo na niéj uśmiéch i bladość korsarzy,
Jako na miękkim wosku odciśnięte,
Świadczą, że bolem przed latami dojrzał;
Że miał już serce na czucia zamknięte.
Stał... słuchał chwilę... potém ku drzwiom spojrzał,
Chcąc niezgłębioną rzucić tajemnicę,
I tak jak ludzie niepewnością chwiani,
Znów się odwrócił, z polu otarł lice,
I wołał coraz głośniej: „Pani! pani!
Już ranek świta... Pani! o na Boga!
Uciekaj ze mną — korzystajmy z cieni...
Bo teraz jeszcze mgłą pewniejsza droga,
I on się zbudzi... Korzystajmy z mroku...
Choćbyś mi dała twoich sto pierścieni,
Za sto pierścieni nie chcę czekać kary,
Ja nie wytrzymam nawet Lambra wzroku,
Bo on jak człowiek, on się mści bez miary.
Pani! odpowiedz... chwil mamy nie wiele...
A korsarz... Cóż to? podłoga zroszona,
I krew... na martwém spotknąłem się ciele.
Lampę odkryję... O Boże! to ona!
Sztylet ma w piersiach... to ona... zabita.“
Umilkł, tysiączne uczucie nim miota,
Martwy w przestrachu — przerażeniem ożył.
Spojrzał przez okno, krzyknął „świta, świta!“
I z obłąkaniem chwycił za wór złota,
Wybiegł i rygle za sobą założył.


XIV.

Bogini nocy, przed blaskami świtu
Gwiazdy z rozwianych strząsała warkoczy;