Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
RIZZIO, odwraca twarz od okna i zakrywa ją dłonią.

Tam żagiel rozpięty,
Patrzéć nie mogę...

MARJA.

Rizzio! tyś jak dziecko słaby!

RIZZIO.

O pani! pani! ty mi chcesz zachować życie?
       45 A życie wszelkie dla mnie straciło powaby.
Wkrótce ten zamek w mgły się rostopi błękicie,
Będę stał na pokładzie — a morze pode mną.
Ha! kto wié gdzie zapłynę? w tłum świata się rzucę,
Zapomnienie już szatą okrywa mnie ciemną,
       50 Coraz! coraz ciemniejszą! wszak nigdy nie wrócę?
Już mnie boleść głęboka strawiła i zmogła.
Pocóż mam wracać? poco? łzy, westchnienia tłumić?
Jedna tu była dusza, zrozumiéć mnie mogła!
I ta nie zrozumiała — nie chciała zrozuméeć!...
       55 Odjadę więc samotny — niech będzie szczęśliwa!

MARJA, wzruszona.

Rizzio!

RIZZIO.

Powtórz tym głosem! powtórz moje imie!
Z dźwiękiem mowy głos duszy twojéj się wyrywa.

MARJA, zimno.

Rizzio, chciałam cię prosić, kiedy będziesz w Rzymie,
Proś odemnie Papieża, niech zamknięty w złoto
Przyszle mi chléb ze stołu Pańskiego.

RIZZIO, z oburzeniem.

       60 Pobożna!
Gardzić, poniżać serce, zabijać jest cnotą,
Potém można się modlić? wszystko zgładzić można.
Żegnam cię...

MARJA.

Wszyscy losem jesteśmy miotani!
Bądź zdrów! Marja ci wiecznie pamięci dochowa.

RIZZIO.

Mamże odjechać?