Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
(z uśmiechem)

Hannibal tak — kiedy na szczycie Alp, przyłbicę odsłoniwszy, poglądał na Italję i mówił w sobie: «Grób ci niosę...» Hannibal tak...
...Nie tak!... Hannibal nie był dzieckiem...
Imion wielkich nie godzi się wzywać nadaremno...

(przechadza się po pokoju)

LUCIO. (wchodząc) Za pozwoleniem, za pozwoleniem. Przez Bachusa! Pewna dama, Angielka, życzy sobie widzieć kończącą się burzę i wschód księżyca z okna tego...

(z uśmiechem)

...Naród obłąkanych!... Deszcz jeszcze zaciętszy niźli pierwej... Przepraszam, ale my lubimy niczego nie odmawiać cudzoziemcom...
ROGER. Powiedz onej damie, że już zasnąłem jak zarżnięty, że dwa pistolety nabite mam przy łóżku, że jutro będzie mogła oglądać zachód słońca, skoro wyjadę do Werony... Dziwne figury, lunatyki i marzyciele... Jak wygląda ta twoja dama?
LUCIO. Najpiękniejsza z kobiet, jakie widziałem kiedykolwiek — nieco blada, majestatyczna. Przejeżdżała tędy dwie wiosny temu z tym samym kawalerem... mężem... Najdoskonalsza osoba — bah! Mieszkała nawet w tym samym pokoju, ale wtedy było to właśnie, kiedy wszystko na nowo zaprowadziliśmy w naszem gospodarstwie, a tłum był wielki w austerji — wszystkie izby zajęte były tak, jak teraz...
ROGER. Powiesz przeto damie onej, że śpię...
LUCIO. Odgadłem naprzód i wątpliwie odpowiedziałem. Nigdybym nie śmiał wchodzić o tak późnej godzinie, wszelako — my niczego nie odmawiamy cudzoziemcom podróżnym... Zwłaszcza damie, którą ugościliśmy u siebie, najpiękniejszej osobie...
ROGER. Jutro — chcę być o piątej obudzonym.
LUCIO. Najszczęśliwszej nocy...
ROGER. Dobrej nocy —

(przechadzając się)

...Otóż to dobrze, to coś praktycznego choć raz w życiu. Śpię — to śpię. Noc jest na to, ażeby spać — i koniec...

(siadając przy stole i przeglądając album)

Ileżbo nocy nieprzespanych... napróżno-kiedy ona... Czemuż nie wymawiam jej nazwiska? Czy nie chcę, ażeby pył mieszkania upadł na to imię wymówione, jak na kwiat świeżo rozwinięty, biały, czysty, z myśli bożej przeprowadzony w życie roślinne po raz pierwszy...
Kiedy więc Ona, otoczona galanterją zewnętrzną, formalizmem świetnym, miękkim, powtarzanym, rozrzucała perły wdzięków — komu, komu?... Znudzonym!... Ja wtedy białe, białe noce moje zaludniałem temi upiorami pasujących się myśli, które wyniszczają sił zarody, wyprzędają blask oczu w pasma łez, serce biorą jak książkę świeżą, w której jeszcze karty nierozcięte, i wczytują się coraz, coraz głębiej... rozrywają potem... karty... serca... i...

(zakrywa oczy)

Nędzny jestem...

(przewraca album)

Kwiat, zerwany w czasie przejażdżki do Amalfi — widzę jeszcze lekką Jej rękę, pochyloną z konia ku skale... te kwiaty tam czepiają się po obu stronach drogi na ścianach wąwozu... — przez ręce przewodnika, który szedł przy Jej koniu, otrzymałem kwiat ten... Różowy był wtedy... w nieskalanej czystości atłasu swego...
Dziś — zżółkł, oblata z liści, które koroną jego były, i staje się podobnym do pająka, co wysnuł już z piersi przędzę całą... Wszystko się zatrzymuje, osycha i ginie, a nie wraca...

(po chwili)

Otóż, otóż ów list w odpowiedzi na ostateczne zapytanie, którego już nosić tajemnicą dłużej w piersiach nie mogłem...
Zaprawdę drugiej takiej... nie, podobnej nawet odpowiedzi nie dano nigdy człowiekowi... Nadobny list, piękny list, śliczny list...
Chciałem był go spalić... ale gotówby się roztopić, jak odłam lodu, i zamienić w garść kału...
Chciałem go był podrzeć... ale mi ręce pokłuł...
I dochował się dotąd... Takie rzeczy mają to do siebie, że się długo trzymają i niełatwo je zgubisz lub zarzucisz.

(przeziera lisi)

«Castel-Fermo...»
Tak, przypominam sobie... List ten stąd był pisany...