Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż, skoro myśl jej już wybłysła cała
I rozjaśniło się tło idealne,
Chciała coś zasię wziąć, i z miejsca wstała,
I mak czerwony, rosnący na boku.
Uszczknęła — potem, siostrę widząc lubą,
Jak cichy błękit za blaskiem obłoku,
Wciąż zatrudnioną lazurową próbą
I wciąż milczącą, zwróciła się do niéj,
Czerwony mak jej wplatając u skroni
I pocałunek na czoło schylone
Kładąc, jak drugie kwiecie rozwinione.

Ten ruch, czerwona maku błyskawica
Poniesionego do skroni, te kwiaty
Chabru, te k’sobie pochylone lica —
Zniepokoiły chwilowo bławaty,
I stał się wonny powiew fijołkowy,
Który z purpury a niebios powstawa.
I powróciły na swe miejsca głowy,
Błękitniał chaber, zieleniała trawa
I mak czerwieniał, on perjod rozmowy!
I przeszło jedno życia malowanie
W światłości otchłań, gdzieś na chór kościoła
Wiecznego — i tam przylegnie na ścianie,
Albo odleci napowrót do sioła,
Gdy się z rozmowy tej co więcej stanie,
Albo się więcej zupełnem przesłoni,
Wydoskonali, wzmocni i wykona,
Albo się w jakie przedwstępne uroni,
Albo napowrót, jak zerwana struna,
Odpryśnie w sferę ziemi, zniepokoi
Sumienie jakiemś dawnem przypomnieniem
I ciężyć będzie, aż się nie dostroi
W tęczę — a ciężkość ta życia cierpieniem...

Te rzeczy widząc, sztukmistrz myślił sobie
O kolorycie modlitw, co wciąż lecą
W światłości przestrzeń i nieraz, na grobie
Zacnym, powietrzem jakiemś dziwnem świecą,
Tak, że, w sklepienia wchodząc, stąpasz ciszéj,
Jakobyś myślił, że posąg usłyszy...

I poszedł sobie dalej przez ulicę,
Którą sędziwe ocieniały drzewa,
środkiem, woźnica wymija woźnicę,
Albo pędzący wolu chłopiec śpiewa,
Albo przesunie cwałem jeździec skory —
Stronami piesi idą pod lipami —
Wieczór — w powietrzu brzęczą mdłe komory
I osiadają między gałęziami.

Przy drodze żebrak siedział na kamieniu,
Z pokrzywionemi nogami, podobny
Do drzewa, które zwichnięto w korzeniu,
Tak, że spaczyło się w wyród osobny —
A człowiek drzewa tego szuka w lesie
I robi z niego koło, które niesie.

Więc żebrakowi mówił, jako ludzie,
Co tu i owdzie przebiegają skoro,
Ci w zysku, owi dla rozrywki w nudzie,
Chcąc, nie chcąc czynią dlań i udział biorą:
Pierwsi, to skarbiąc, z czego grosz się dawa,
Drudzy, że radość, kończąc się, ustawa —
A wracający z przechadzki wesołéj,
Kiedy mu lekka stopa się ocięży,
Wspomni, że oto kulawy i goły
Tam westchnie, tutaj, westchnienie spienięży.

Więc żebrak, słysząc to, złagodniał w duchu
I rozweselił się ku twarzom ludzi.
I widać było w spojrzeniu a ruchu,
Że znosi, nie zaś gwałtem litość budzi.
Co już przechodnie widząc, więcej tkliwi,
Albo myślący głębiej o naturze,
Albo subtelniej na świecie szczęśliwi,
Nie ominęli kaleki przy murze.
I wielu do dom weselszych wróciło,
Myśląc, że chodzić i zdrowo i miło,
I żebrak zawlókł się do domu krzywy,
Dziękując Bogu za wieczór szczęśliwy!

Te rzeczy widząc, sztukmistrz myślił sobie
O starożytnej rzeźbie idealnéj,
Która człowieka stawia duch na grobie,
Skompletowany śmiercią i realny —
Spokojny, biały, cichy, w kształcie onym,
Który za życia był mu zakreślonym,
Kiedy najwyżej stanął prawdą bytu
I już poczynał się mieć do przekwitu.

Więc o posągu myślił wszechczłowieka,
I poznał, że ten śmierć musi mieć w sobie,
I odgadł, czem jest przydrożny kaleka,
I ci, co dają grosz, myśląc o grobie,
I ci, co uczą się leczyć naturę,
Te rany gojąc, spotykając wtóre,
Aż litość będzie wiadomości równą
I wszyscy pojrzą na rzecz jedną, główną.

I weszedł sztukmistrz do miasta, napoły
Przedzielonego ulicą szeroką,
Gdzie najpiękniejsze gmachy i kościoły,
Gdzie obrócone na się miasto oko