Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Macie tu obcych; chcemy ich widzieć — odparł oficer.
— Jakto? pan mnie nie poznaje? — przerwała Maryanna Picaut, unikając odpowiedzi bezpośredniej.
— A jakże, do licha, poznaję was: byliście naszym przewodnikiem tej nocy.
— A więc, jeśli tej nocy prowadziłam was na poszukiwanie wrogów rządu, nie mam powodu ukrywać ich dzisiaj u siebie.
— Mówi dosyć logicznie, kapitanie, dalibóg — odezwał się drugi oficer.
— Ba! czy to można ufać tym ludziom? To wszystko zbóje od urodzenia — odparł kapitan. — Nie widzieliście, jak ten malec, smarkacz dziesięcioletni, popędził tutaj, mimo naszych gróźb? To był ich szyldwach; uprzedził ich. Na szczęście, ponieważ nie mieli czasu uciec, przeto muszą tu być gdzieś ukryci.
— To możliwe, istotnie.
— To pewne, przekonacie się.
Poczem, zwracając się ku wdowie:
— Nie stanie wam się żadna krzywda — rzekł oficer — ale przeszukamy wasz dom.
— Szukajcie — odparła z najzimniejszą krwią.
I, siadając przy kominie, wzięła kądziel i wrzeciono, porzucone na krześle i zaczęła prząść. Kapitan skinął ręką na żołnierzy, którzy weszli w liczbie pięciu, czy sześciu; poczem, powiódłszy wzrokiem dokoła, skierował się prosto do łóżka.
Wdowa stała się bledsza od lnu, obarczającego jej kądziel; oczy jej roziskrzyły się, wrzeciono wypadło z jej rąk. Oficer zajrzał pod łóżko, poczem wyciągnął rękę,