Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O piątej przed wieczorem spojrzałem przypadkiem na chorągiewki na zamku, wiatr szedł od wschodu.
Bonneville podniósł w górę palec, zwilżony śliną.
— Co pan robi?
— Chorągiewkę.
Poczem, po chwili:
— Północ jest tam — rzekł bez wahania — idąc z wiatrem, wyjdziemy na równinę od strony Saint-Philbert.
— Tak, idąc: w tem właśnie największa trudność.
— Czy pani pozwoli, żebym spróbował wziąć panią na rękę?
— Cóż znowu! dosyć masz biedy, żeby unieść samego siebie, mój biedny Bonneville.
Księżna podniosła, się z trudem; albowiem, mówiąc ostatnie wyrazy, usiadła, albo raczej upadła u stóp drzewa.
— A. teraz w drogę, Chcę, żeby te buntownicze nogi były mi posłuszne i poskromię je, jak wszystkich buntowników: w tym celu jestem tutaj.
I dzielna kobieta postąpiła kilka kroków; ale znużenie jej było takie wielkie, członki takie skostniałe po lodowatej, mimowolnej kąpieli, że zachwiała się i omal nie Upadła.
Bonneville rzucił się ku niej, by ją podtrzymać.
— Do licha! — krzyknął Petit-Pierre — puść mnie pan, panie de Bonneville; chcę, żeby to nędzne ciało było na poziomie duszy, jaką osłania! Nie daj mu pomocy, hrabio; nie śpiesz mu na ratunek. Chwiejesz się! uginasz się! Zmuszę cię do posłuszeństwa, do uległości wszystkim wymaganiom mojej woli.
I Petit-Pierre ruszył z miejsca z taką szybkością,