Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postępując krok ku drzwiom, jak gdyby chciał zapobiedz jego wejściu.
— Pozwól mu wejść, margrabio, pozwól mu wejść! — zawołał Bonneville. — Nie mamy potrzeby go się obawiać, odpowiadam za niego.
Zaledwie powiedział te słowa, rozległ się odgłos szybkich kroków i ukazał się młody baron, blady, zadyszany, okryty biotem, potem oblany, i zdołał jeszcze tylko powiedzieć:
— Niema chwili czasu do stracenia! Uciekajcie! Idą!
I padł na kolano, jedną ręką opierając się o ziemię; brakło mu tchu, siły jego były wyczerpane. Jak był przyrzekł Janowi Oullier’owi, przebył przeszło pół mili w sześć minut.
W salonie powstał popłoch i zamęt.
— Do broni! — krzyknął margrabia.
I, chwytając za fuzyę, wskazał palcem kąt salonu, gdzie stały trzy czy cztery karabiny i strzelby myśliwskie. Hrabia Bonneville i Paskal jednocześnie rzucili się ku Petit-Pierre’owi i stanęli przed nim, gotowi go bronić.
Marya pośpieszyła do młodego barona, by go podnieść i dać mu pomoc, gdyby okazała się potrzeba. Berta pobiegła do okna, które wychodziło na las i otworzyła je. Wówczas dobiegł odgłos strzałów bliższych, ale jednak jeszcze z pewnej odległości dobiegających.
— Są na Koziej Dróżce — rzekła Berta.
— Co też ty mówisz! rzekł margrabia — niepodobna, żeby się odważyli iść taką drogą.
— A jednak są tam, ojcze — zapewniała Berta.
— Tak, tak — szepnął Michał — widziałem ich;