Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Trzej muszkieterowie (tłum. Sierosławski).djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Istotnie. Przyrzekł jednak podążyć za nami, tymczasem nie widzieliśmy go więcej.
— Zaszczycił nas bowiem, pozostając tutaj.
— Jakto: zaszczycił was, pozostając tutaj?
— Tak jest, panie, w tej gospodzie. I nawet niepokoi nas to pod pewnym względem.
— Dlaczego?
— Zpowodu należności za pobyt.
— Cóż znowu? Z pewnością zapłaci wszystko, co się będzie należało.
— Ach, panie! doprawdy wlewasz balsam w moje żyły! Poczyniliśmy na jego rachunek znaczne wydatki, a jeszcze dzisiaj rano oświadczył chirurg, że, jeżeli pan Portos nie zapłaci mu, co się należy, wystąpi przeciwko mnie ze skargą, gdyż to ja go wezwałem.
— Zatem Portos jest ranny?
— Nie wiem, jak to powiedzieć.
— Nie wiesz pan, jak powiedzieć? Jakże to? Przecież pan powinienbyś lepiej wiedzieć o wszystkiem, aniżeli ktokolwiek inny.
— Tak jest, ale w naszym zawodzie nie zawsze mówi się to, co się wie, zwłaszcza, jeżeli komuś zagrożono, że jego uszy mogą odpowiadać za nazbyt długi język.
— Ach, tak!? Ale przecie mogę się sam zobaczyć z panem Portosem?
— Oczywiście, proszę pana. Niech pan wejdzie po schodach na pierwsze piętro i zapuka do drzwi Nr. 1. Jednak należy przedtem uprzedzić, że to pan jest właśnie...
— A to znowu dlaczego?
— Bo inaczej mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— I jakież to nieszczęście mogłoby mię spotkać?
— Pan Portos mógłby uważać pana za kogoś z domowników i w przystępie gniewu przeszyć pana na wylot szpadą, albo też w łeb panu palnąć.
— Cóżeście mu zawinili?
— Żądaliśmy zapłaty.
— Do licha! pojmuję to. Portos wita z wielkiem niezadowoleniem tego rodzaju żądania, gdy nie ma pieniędzy.