Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/540

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Morgan dostrzegł rusztowanie a na niem dwa słupy czerwone, jak krwawe ramiona, wyniesione do niebios.
— Nigdy nie widziałem gilotyny — odezwał sią. — jakież to brzydkie!
Z temi słowy wyrwał sztylet z za pasa i utopił go w swej piersi aż po rękojeść.
Kapitan żandarmeryi dostrzegł ten ruch; spiął konia i podskoczył do Morgana, który, ku zdziwieniu wszystkich i własnemu, stał jeszcze na nogach.
Ale Morgan wyciągnął z za pasa pistolet i, celując, zawołał:
— Stać! umówiliśmy się, że nikt mnie nie tknie. Umrę sam, albo umrzemy we trzech; do wyboru.
Kapitan zdarł konia w tył.
— Idźmy dalej — powiedział Morgan.
I naprawdę poszedł.
Koło gilotyny Morgan wyciągnął z rany sztylet i pchnął się nim po raz drugi.
I krzyknął raczej ze wściekłości niż z bólu.
— Twarde muszę mieć życie! — zawołał.
Pomocnicy kata chcieli mu pomódz przy wejściu na schodki, nad którymi stał kat, ale Morgan odezwał się:
— Niech mnie nikt nie dotyka.
I pewną nogą wszedł na sześć schodów.
Stanąwszy na platformie, jeszcze raz wyjął sztylet z rany i utopił go w swej piersi po raz trzeci.
Ale zaśmiał się strasznie, rzucając pod stopy kata sztylet, wyrwany z trzeciej rany, również nie śmiertelnej, jak i pierwsze dwie.
— Ach! już mam dość tego — zawołał — na ciebie kolej i załatw się ze mną, jak możesz.