Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słusznie! — zawołały dwa, czy trzy głosy. — Gdzie Bretończyk?
— Spał, gdym odchodził — rzekł Morgan.
— I śpi dotychczas — wtrącił Adler, wskazując palcem człowieka, leżącego na posłaniu ze słomy w niszy.
Zbudzili Bretończyka, który, przecierając oczy ze snu jedną ręką, drugą przez przyzwyczajenie szukał karabina.
— Jesteś wśród swoich — odezwał się któryś. — Nie bój się.
— Nie boję się! — odparł Bretończyk. — Któż to przypuszcza, że ja się mogę bać?
— Ktoś, kto nie zna zapewne Złotego Sęka — odezwał się Morgan (gdyż poznał on, że wysłannik Cadoudala był już raz w klasztorze Kartuzów); przepraszam cię w jego imieniu.
Złoty Sęk popatrzał na gromadkę młodych ludzi z taką miną, że wątpić nie można było, iż nie bardzo lubi żarciki pewnego rodzaju. Ale widząc, że gromadka ta nie drwiła z niego, zapytał dość uprzejmie:
— Który z was, panowie, jest dowódcą? Mam do niego list od mego generała.
Morgan wysunął się naprzód.
— To ja — rzekł.
— Nazwisko pana?
— Mam dwa.
— Nazwisko bojowe?
— Morgan.
— Dobrze. O nim mówił generał; zresztą poznaję pana. To pan na zebraniu mnichów wręczył mi worek z 60 tysiącami franków. Mam dla pana list.
— Dawaj.
Chłop zdjął kapelusz, wydarł podszewkę i wyjął ka-