Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/959

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łapacz wymknął się drzwiami od podwórza, skoczył na siodło i w dwie minuty dojrzał już uciekających.
Przybyli do Bondy.
Tam goniec przeistoczył się na woźnicę, a za pięć franków wetkniętych w łapę pocztylionowi, zastąpił go na koźle.
Sarranti wyjrzał przez szybę, lecz nie widział potrzeby zatrzymywania się tak blisko stolicy, spuściwszy więc okno karety, zarządził zmianę uprzęży na poczekaniu.
— Gotów jestem wielmożny panie! krzyknął samozwaniec, a gdzie się zatrzymamy?
— Na placu Saint-André-des-Ares, oberża pod Sułtanem.
— Słucham.
— Czy prędko zajedziesz?
— W godzinę i piętnaście minut, zobaczy pan, jak koniom iskry sypać się będą z podków.
— Jeżeli pośpieszysz, a staniesz na miejscu za godzinę, dziesięć franków masz w kieszeni.
— Doskonale! jasny panie.
I mniemany woźnica, puścił w galop dzielne rumaki. Dotarł do rogatki, strażnik szybko przepatrzył rzeczy i wyrzekł sakramentalne: „ruszaj“. Sarranti, który westchnął, wspominając, jak przed siedmiu laty opuszczał Paryż przez rogatkę Fontainebleau, wkrótce stanął u celu.
Posługacz wskazał mu dwa przeciwległe numery: szósty i jedynasty. Sarranti wybrał pierwszy, a gdy posługacz wyjrzał przed wrota oberży, zaczepił go Gibassier pytaniem:
— Słuchajno! mój przyjacielu!
— Co chcesz, „poganiaczu?“ mruknął wzgardliwie służący.
— Cóż to złego być woźnicą? odburknął agent policyjny.
— Nie wiem, co prawda nazwałem cię tylko w sposób przynależny stanowisku.
— Tak, to co innego, mój chłopcze.
I postąpił kilka kroków ku koniom.
— Cóż więc żądasz odemnie? zapytał chłopiec.
— Teraz już nic.
— Bo mówiłeś przed chwilą...
— Co takiego? zapytał Gibassier.
— Mówiłeś: słuchaj, mój przyjacielu!... odrzekł chłopiec.
Gibassier namyślał się chwilkę i odezwał wreszcie:
— A! prawda... Otóż, wszak ty musisz znać pana Poirier?...