Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A wreszcie nie wyglądamy ani na pijanych burszów, ani na emancypowanych studencików, ani na ciekawych plotkarzy; dyplom porządnych ludzi wypisany jest na naszym czole. Nie wiem, jakie pan miałeś o mnie zdanie na pierwsze spojrzenie, ale ja gotów jestem ręczyć, że ktokolwiek ciebie pierwszy raz zobaczy, i choćby tylko raz, ten bez namysłu otworzy ci swoje serce, tak jak ja otwieram ci rękę moją.
I Salvator podał rękę młodemu poecie, jak patent uczciwości wręczony uczciwemu człowiekowi.
— Wejdźmy więc śmiało, mówił dalej Salvator, wszyscy ludzie są braćmi i winni sobie pomoc; wszystkie dusze są siostrami i winny się wspierać.
Te ostatnie słowa wymówił z uczuciem niewysłowionej melancholji.
— Ha! skoro tak pan chcesz, to idźmy! rzekł Jan Robert.
— Czyż nie usunąłem jeszcze wszystkich pańskich skrupułów i masz mi jeszcze co do zarzucenia?
— Nie... Nie jestem wszakże tak pewnym jak pan, czy nas muzyk dobrze przyjmie.
— On cierpi, a więc potrzebuje się wyżalić, rzekł sentencjonalnie Salvator, my będziemy istotami opatrznościowemi, posłańcami Boga! Człowiek zrozpaczony nie ma nic do stracenia, zyskać może tylko coś, dzieląc się swoją goryczą. Wejdźmy więc śmiało, a jeżeli panu pozostaje aby cień wahania, to powiem, że teraz już nie sama ciekawość, ale obowiązek mnie powołuje.
I nie czekając na odpowiedź Jana Roberta, Salvator, nie znalazłszy ani młotka, ani dzwonka, zastukał trzykrotnie do drzwi na sposób wolnomularzy.
Przez ten czas Jan Robert uważał przez szybę, jakie wrażenie na muzyku wywrze ta przerwa.
Muzyk powstał, położył smyczek na taburecie, instrument oparł o ścianę i poszedł otworzyć drzwi, nie objawiwszy najmniejszego znaku zdziwienia.
Spokój ten był w doskonałej zgodności z opinją Salvatora.
Albo ten człowiek czekał na kogo, a na kogoż miał czekać, jeśli nie na jakiego przyjaciela? Albo też tak był zobojętniały na rzeczy tego świata, że nic go nie dziwiło, u w takim razie mógł bez przyjemności, ale bez niezadowolenia przyjąć odwiedziny dwóch młodych ludzi.