Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludowik zdołał wcisnąć nóż między szczęki Kolombana. Wtedy, nie mając nadziei wsunąć piórka w tak szczupłą przestrzeń, przycisnął własne usta do ust młodzieńca i usiłował wdmuchnąć mu powietrze w płuca.
Gardło było ściśnięte, powietrze odbijało się o podniebienie.
— Zapóźno, zapóźno! szeptał Ludowik. Spróbujmy jeszcze jednego sposobu.
Wziął znowu lancet i z dziwną pewnością ręki ciął w żyłę szyjną.
Ale ztamtąd nie poszła krew, zarówno jak z nogi.
— Oto jest amoniak i sole, odezwał się posłaniec, podając dwa flakoniki Ludowikowi.
— Masz, Chante-Lilas, rzekł Ludowik, weź flakonik i trzymaj pod nosem panienki. Ja zatrzymam amoniak.
— Dobrze, odpowiedziała Chante-Lilas wyciągając rękę.
— A powietrze? zapytał Ludowik.
— Jakto, powietrze?
— Czy myślisz, że dostało się do piersi.
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobra nadzieja, moja kochana, dobra nadzieja! Trzyj skronie octem i daj do wąchania sole.
Młody doktor tymczasem zmaczał płatek bielizny w roztworze alkalicznym i położył na głowę Kolombana. Ale Kolomban leżał nieporuszony; żaden oddech nie wyszedł mu z piersi, ani wejść nie chciał.
— O! zawołała Chante-Lilas, zdaje mi się, że usta bledną.
— Śmiało, śmiało, Chante-Lilas! to dobry znak. O! moje kochane dziecko, co to za szczęście w twojem życiu, gdybyś mogła powiedzieć sobie, żeś ocaliła życie istocie ludzkiej.
— Zdaje mi się, że odetchnęła, rzekła Chante-Lilas.
— Podnieś powieki i spojrzyj na oko; czy wciąż takie mdłe?
— O, panie Ludowiku! zdaje mi się, że już mniej.
— Pana Pilloy nie ma w domu, odezwał się posłaniec wyprawiony do starego chirurga.
— Gdzie on jest? zapytał Ludowik.
— U pana Gerarda, który ma się bardzo źle.
— A gdzie mieszka ten pan Gerard?
— W Vanvres, czy pójść po chirurga?
— Nie trzeba, zadaleko.