Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1868

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lić panu stanąć do pojedynku z człowiekiem, który znieważył kobietę w obec mnie.
— Pozwól, że ci zaprzeczę, mój przyjacielu; wszak dozwalasz tak się nazywać, nieprawdaż? tylko, że kobieta, którą znieważono przy tobie, gościu, zważ dobrze, że jesteś tylko gościem dla mnie, kobieta ta jest żoną moją, nosi moje nazwisko i z tego tytułu, choćbyś sto razy miał słuszność za sobą, ja to przecież powinienem stanąć w jej obronie.
— Ależ panie! jąkał Jan Robert.
— Otóż widzisz, kochany poeto, ty, któremu słowo tak łatwo przychodzi, ty teraz wahasz się co masz powiedzieć.
— Ależ nareszcie, panie...
— Prosiłem cię o dowód przyjaźni, czy chcesz mi go dać?
Jan Robert zamilkł.
— Oto żebyś zachował jaknajgłębsze milczenie o całej lej przygodzie, wyrzekł bankier.
Jan Robert spuścił głowę.
— A jeżeli tego potrzeba, to powiem ci, iż pani de Marande prosi cię o to wraz ze mną.
Bankier powstał.
— Panie, zawołał nagle Jan Robert, to, o co mnie prosisz, jest niepodobieństwem.
— A to dlaczego?
— Do tej godziny dwaj moi przyjaciele już musieli stawić się u pana de Valgeneuse, by zapytać o nazwiska świadków, z którymi mieli ułożyć się co do warunków pojedynku.
— Ci dwaj przyjaciele, czy nie są to panowie Petrus i Ludowik?
— Tak.
— No, to bądź pan spokojny, spotkałem ich gdy wychodzili od ciebie i otrzymałem na moją odpowiedzialność przyrzeczenie, że poczekają do jedenastej i przyjdą tu do pana po nowe rozkazy. Zdaje się, że musieli nastawić swoje zegarki według twego, bo oto zegar bije jedenastą, a oni dzwonią u drzwi.
— Cóż więc mam im powiedzieć? odrzekł Jan Robert.
— Otóż to rozumiem! zawołał pan de Marande, podając rękę poecie. Następnie posuwając się kilka kroków ku drzwiom i zatrzymując się nagle: A! do licha! powiedział, zapomniałem o najgłówniejszym celu odwiedzin moich.