Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1861

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści, która bez tego opatrznościowego mechanizmu lada dzień mogłaby rozbić całą machinę.
Otóż, nadeszła sposobność do dania ujścia temu uczuciu.
Nazajutrz po scenie nocnej, którą opowiedzieliśmy, pan de Marande, zamiast pojechać o dziewiątej z rana powodem własnym do Tuilleries, wyszedł o siódmej pieszo, wsiadł do kabrjoletu na bulwarach i kazał się zawieźć na ulicę Uniwersytecką, gdzie mieszkał Jan Robert.
Przeszedł trzy piętra i zadzwonił u drzwi poety.
Służący otworzył.
Rozpytując, czy pan Jan Robert przyjmuje, pan de Marande rzucił okiem do przedpokoju. Na stole stała szkatułka z pistoletami; w rogu para szpad pojedynkowych. Wiedział już czego się trzymać.
Służący powiedział, że pan jego nie przyjmuje.
Na nieszczęście pan de Marande, który miał słuch równie delikatny, jak wzrok bystry, usłyszał wyraźnie kilka głosów w sypialnym pokoju Jana Roberta.
Wręczył kartę swoją służącemu i kazał oddać panu skoro będzie sam, oraz dodać, że przybędzie tu znów około dziesiątej, to jest, gdy będzie wracał od króla.
Słowa te, gdy będzie wracał od króla, uczyniły największe wrażenie na służącym i upewniły pana de Marande, że zlecenie jego wiernie wykonanem będzie.
Bankier oddalił się.
Ale o cztery kroki od drzwi Jana Roberta kazał zatrzymać się i zawrócić kabrjoletowi w ten sposób, żeby mógł widzieć tych, którzy będą wychodzić od naszego poety, albo raczej z domu, w którym mieszkał.
Spostrzegł niezadługo wychodzących dwóch młodzieńców, których poznał, bo byli to, Ludowik i Petrus.
Szli w jego stronę, tak, że pan de Marande potrzebował tylko wysiąść z dorożki, ażeby stanąć przed nimi.
Dwaj młodzieńcy zeszli na bok grzecznie, kłaniając się bankierowi, dla którego żywili zarazem wielką sympatję moralną, oraz poważanie polityczne. Nie myśleli wcale, iżby pan de Marande miał mieć jakikolwiek interes do nich; lecz on zatrzymał ich, uśmiechając się.
— Przepraszam, powiedział, ale to właśnie na panów oczekuję.
— Na nas? odparli jednogłośnie dwaj przyjaciele, spoglądając po sobie z podziwieniem.