Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1680

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siąt lat filantropii i poczciwości. Cóż ci więc brakuje? Czego możesz się obawiać? Powiedz!
— Kto wie! westchnął Gerard, jakiej niespodzianki może, kochany panie Gibassier.
— Niech i tak będzie, jeżeli chcesz koniecznie. Ale nie mówmy już o tem, mówmy o czem innem.
Gerard skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: Mówmy o czem tylko zechcesz, byłeś ty mówił, a ja mógł milczeć. Gibassier wziął ten znak za przyzwolenie, gdyż ciągnął dalej:
— Tak, mówmy o czemś weselszem, wszak nie będzie to trudno, nieprawdaż?
— Nie.
— Przyjmowałeś pan dzisiaj kilku przyjaciół na obiedzie, kochany panie Gerard? Uważ, że pozwalam sobie nazywać cię kochanym panem Gerard, gdyż od czasu do czasu nazywasz mnie także kochanym panem Gibassier, i teraz także zrobiłeś mi ten zaszczyt.
Pan Gerard się skłonił. Gibassier oblizał usta.
— Musiałeś im wyprawić tęgi obiad, hę?
— Tak mi się zdaje, nie chwaląc się.
— A ja jestem tego pewny, sądząc z zapachów, jakie zalatywały z kuchni do przedsionka, w którym czekałem chwilę.
— Starałem się o ile można, odrzekł skromnie Gerard.
— I ciągnął dalej Gibassier, obiadowaliście w parku, na trawniku?
— Tak.
— Widok prześliczny musiał być. Czy śpiewano przy obiedzie?
— Miano właśnie podać wety, w chwili, gdy przybyłeś.
— Tak, spadłem jak duch Banka w Makbecie lub Komandora w Don Juanie.
— To prawda, powiedział Gerard, uśmiechając się z przymusem.
— Lecz, mówił dalej Gibassier, przyznaj, iż jest w tem trochę twojej winy, drogi panie Gerard.
— Jakto?
— Bezwątpienia. Przypuśćmy, że raczyłeś zaprosić mnie wraz z innymi przyjaciółmi, otóż można stawić tysiąc przeciw jednemu, drogi panie Gerard, że zasiadłszy u twego