Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1628

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

więc ku niemu chwytając go za szyję długiemi rękoma, a patrząc wzrokiem pełnym przerażenia, rzekła:
— Ratuj mnie, na miłość Boską, panie Salvatorze, ratuj!
Salvator oswobodził się z tego objęcia z wyraźnem obrzydzeniem, potem popychając za siebie dziewczynę i zbliżając się do Jana, uchwycił go za obie ręce:
— A więc, cóż to znaczy? zapytał.
— Jestto, odpowiedział herkules, którego wzrok Salvatora zdawał się przykuwać do miejsca, jest to nędznica; stworzenie godne więzienia i szubienicy; to też, aby jej oszczędzić hańby dostania się na plac Greve, chcę ją zabić tutaj!
— Cóż ci takiego uczyniła? zapytał Salvator.
— Najpierw jest to latawiec, zrobiła nie wiem już jaką nową znajomość w tej dzielnicy, dosyć, że nie można jej w domu utrzymać.
— Stara piosnka, mój biedny Bartłomieju i jeśli ci nie więcej nie zrobiła, to powinieneś być przyzwyczajonym.
— O! przeciwnie, zrobiła mi coś nowego, odpowiedział cieśla zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? mów!
— Okradła mnie! ryknął Jan Byk.
— Jakto okradła cię? zapytał młody człowiok.
— Tak, panie.
— Cóż ci więc ukradła?
— Wszystkie wczorajsze pieniądze.
— Twój dzienny zarobek?
— Moje nocne pieniądze, owe pięć kroć sto tysięcy franków.
— Pięć kroć! zawołał Salvator, obracając się dla wybadania panny Fifiny i myśląc, iż ta za nim stoi.
— Ma je przy sobie, chciałem jej właśnie odebrać skoroś pan nadszedł; oto powód naszej kłótni, wołał Jan Byk w chwili, gdy Salvator się obrócił.
Lecz wtedy obydwaj wydali krzyk jednocześnie, gdyż spostrzegli, że znikła.
Nie było minuty do stracenia. To też nie wymieniając ani słowa, wypadli na schody. Jan Byk zsunął się raczej, niż zszedł na ostatni stopień.
— Biegnij w prawo, rzekł Salvator, ja idę w lewo.
Jan pędził cwałem w stronę placu Obserwatorjum. Salvator w dwóch skokach znalazł się na rogu ulicy Boubre mając na raz trzy drogi przed sobą: prosto ulicę św. Ja-