Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, ale żeby zacząć od lochu, trzeba najpierw wejść do domu.
— Ostatnim razem będąc tu i myśląc, że wrócę kiedykolwiek, wziąłem klucz od bramy. Wejdźmy.
Roland chciał pójść za nim.
— Leżeć, Brezyl! zawołał Salvator. Czekaj tu, aż pan zawoła.
Brezyl usiadł na tylnych łapach i czekał. Salvator wszedł pierwszy. Pan Jackal poszedł za nim. Salvator zamknął znów drzwi na klucz.
— Pan widzi w ciemności, jak kot i ostrowidze, nieprawdaż panie Jackal? zapytał Salvator.
— Tak, panie Salvatorze, dzięki moim okularom widzę przynajmniej tyle, ażeby ustrzedz się przypadku, rzekł pan Jackal zsuwając okulary aż na szczyt czoła.
— To proszę za mną.
Salvator udał się korytarzem na lewo. Pan Jackal wciąż szedł za nim.
Korytarz, po dwunastu stopniach w dół prowadził, przypominamy sobie, do kuchni, a kuchnia do lamusa, w którym odbyła się owa krwawa scena.
Salvator przeszedł kuchnię nie zatrzymawszy się, a, przyszedłszy do lamusu:
— To tu, rzekł.
— Co tu? zapytał pan Jackal.
— Tu zagryziona została pani Gerard.
— Aha! to tu?
— Tak. Nieprawdaż, Brezyl, że to tu? powiedział Salvator podnosząc głos.
Usłyszano jakby huk straszny; pies przecisnął się przez szybę i szczekając, runął u nóg Salvatora i pana Jackala.
— Co to ma znaczyć? zapytał naczelnik policji cofając się.
— To Brezyl opowiada panu, jak się rzecz odbyła.
— Oh, oh! czyżby to przypadkiem Brezyl zagryzł tę biedną panią Gerardową?
— On sam.
— Więc Brezyl jest nędznym mordercą, który zasługuje na pigułkę.
— Brezyl jest uczciwym psem, który zasługuje na nagrodę Montyon.
— Wytłómacz się pan.