Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To dobrze, mówmy więc o twojej sztuce.
— Nie, na Boga! mówmy o twojem westchnieniu. Nie podobna, ażebym ja był wesoły kiedyś ty smutny.
— Mój drogi, za kilka dni to wszystko sprzedaję.
— Jakto? Sprzedajesz?
— Tak.
— Sprzedajesz swoje sprzęty?
— Gdyby to były moje, nie sprzedawałbym ich.
— Wytłómacz się.
— Wtedy byłyby mojemi, gdybym był za nie zapłacił.
— Rozumiem.
— Nie, nie rozumiesz.
— Więc powiedz.
— Kiedy mnie, doprawdy, wstyd wyjawiać przed przyjacielem wszystkie swoje słabości.
— A! dajżeż pokój!
— Otóż powiem ci, mój drogi, że o małom ojca poprostu nie doprowadził do upadku?
— Ty?
— Tak. Zacnego i czcigodnego ojca! Zatrzymałem się w samą porę, mój drogi; jeszcze miesiąc, a byłoby zapóźno.
— Petrusie, drogi mój przyjacielu, mam ja w szufladce trzy bilety podpisane Garat, jeden to z podpisów nietylko najczytelniejszych, ale i najszacowniejszych, są one, rozumie się, do twego rozporządzenia.
Petrus wzruszywszy ramionami, i ściskając rękę przyjaciela:
— A twoja podróż? zapytał go.
— Nasamprzód, mój kochany, podróżowałbym bardzo smutno, wiedząc, że ty nie wesoły, a przytem czekają na mnie próby, przedstawienie.
— I jeszcze coś innego, rzekł Petrus z uśmiechem.
— Cóż takiego? zapytał Jan Robert.
— Czy już się skończyło na ulicy Lafitte?
— A! coby się miało skończyć? To tak jakbym ja ci się zapytał: czy się skończyło na bulwarze Inwalidów?
— Cicho, Janie!
— Odrzucasz moje biedne trzy tysiące franków, bo nie wiesz, co z niemi zrobić?
— Nie dlatego, mój drogi, chociaż masz słuszność co do jednego punktu, mianowicie, że byłaby to suma niedostateczna.