Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chnikiem, na mnie ciąży cała odpowiedzialność tego zaszczytu, tak, że czuwać muszę nad wami pomimo was.
— W każdym razie, panie margrabio, pilno i mnie podstąpić pod ten mur, zarówno jak wam widzieć mnie przy nim; nie będę więc dłużej czekał.
Gaston przywiązał konia do drzewa; dzięki desce rzuconej na rzeczkę w kształcie kładki otworzył kratę, a przez pewien czas czepiając się palisad, aby się odsunąć od miejsca, gdzie nurt rzeczki nie dopuszczał zamarznięcia wody w stawie, postawił potem nogę na lodzie, który zrazu zaskrzypiał głucho i przeciągle.
— W imię nieba! — zawołał Montlouis, tłumiąc głos. — Gastonie, bądź uważnym!
— Niech się dzieje wola Boga! Patrzcie, panie margrabio!
— Gastonie — rzekł Pontcalec — wierzę ci, wierzę.
— I to też podwaja mą śmiałość — rzekł kawaler.
— A teraz, Gastonie, jeszcze jedno słowo: kiedy odjeżdżasz?
— Jutro o tej godzinie, margrabio, według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobię już ze dwanaście mil na drodze do Paryża.
— To wróć-że tu, abyśmy cię uściskali i pożegnali. Wracaj, Gastonie.