Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w pola, nawet nie gościńcem prowadzącym wprost do Clisson, lecz drogą boczną, dochodzącą do tego gościńca o sto kroków od rowów.
Przez dobry kwadrans wszystko szło jak z płatka: wiatr, niezdolny powstrzymać biegu jeźdźca, powiewał tylko fałdami jego płaszcza; drzewa, czarne szkielety, umykały na prawo i na lewo jak widma, podczas, gdy odbłysk śniegu, jedyne światło kierujące awanturniczym biegiem jeźdźca, w sam raz oświetlało drogę, by nie zbić się z tropu.
Ale niebawem, pomimo ostrożności, rumak potknął się o kamień i omało nie upadł.
Trwało to tylko chwilę błyskawiczną; za pierwszem dotknięciem uzdy, koń się podniósł, ale jeździec, pomimo zamyślenia, spostrzegł, że na nogę kuleje.
Młodzieniec zdał się mocno zakłopotany tym wypadkiem i widocznie myślał o środkach zaradzenia, kiedy, pomimo wyściełki śniegowej na drodze, usłyszał tentent jazdy. Nadstawiał przez chwilę ucha, azali się nie myli; potem, przekonany zapewne, że kilku konnych jedzie tą samą drogą, co on, i czując, że gdyby ścigali, to go niezawodnie dopędzą, powziął natychmiastowe postanowienie: wskoczył żywe na konia, postąpił z dziesięć kroków na drodze, stanął z nim poza kilku drzewami wywróconemu włożył szpadę pod pachę, dobył z olstr pistolet i czekał.
Jakoż jeźdźcy nadbiegli w całym pędzie,