Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Paryża zebrało się takie narodu mnóstwo, że aż patrzeć było miło i zdawało się, jakoby wszyscy stawili się tam po rozkazie. Wielki gościniec pokryty był tak gęsto ciekawymi obojga płci, że wydawał się nieprzejrzanym łanem głów ludzkich. Porównanie to tem stosowniejszem było, iż za każdem drobnem wydarzeniem, masy te pochylały się w jedną lub drugą stronę, jak kłosy na polu za powiewem wiatru.
O godzinie jedenastej na czele tego tłumu dały się słyszeć głośne okrzyki; wstrząśnienie, które przebiegło wzdłuż drogi, — uwiadomiło niecierpliwych, że coś nowego wydarzyć się miało.
Była to królowa Joanna i księżna Orleanu, jej córka, które, postępowały naprzód poprzedzone przez sierżantów, torujących im drogę między ludem swojemi pałeczkami. Za nimi, dla utrzymania porządku, postępowali w dwóch rzędach po dwóch stronach drogi znaczniejsi mieszczanie Paryża, w liczbie tysiąca dwustu. Ci, którzy wybrani zostali do tej straży honorowej, mieli na sobie długie szaty jedwabne, koloru zielonego ze złotem, na głowach czapeczki ozdobione wstęgą, której końce spadały jeźdźcom na ramiona i powiewały jak szarfy, przy każdym powiewie wiatru, odświeżającego chwilowo tę ciężką, letnią atmosferę, którą jeszcze duszniejszą czyniły tumany piasku palącego, unoszące się z pod stóp ludzi i koni. Wyparty z gościńca lud rozsypał się na pola, po obu stronach drogi, którą jak szerokiem korytem płynął pochód królewski. Ład ten dał się zaprowadzić z większą łatwością, aniżeliby się to zdawać mogło.
W owe czasy lud, wychodzący naprzeciw swego króla, tyle miał miłości i tyle szacunku dla niego — ile ciekawości, i jeżeli w owej epoce zdarzały się wypadki, że majestat królewski czasami zstępował do ludu, ludowi nigdy na myśl nie przychodziło podnosić się i wdzierać