Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O świcie, niedźwiedź się spuścił, myśliwi mieli wiatr przeciw sobie, i niedźwiedź mniejszego wzrostu łagodniejszego charakteru, niedałby się podejść temu pozorowi obawy. — Ten o którym mowa, zatrzymał się, podniósł na zadnich łapach, zwęszył miejscowość i tak dokładnie poznał ukryte niebezpieczeństwo, że ruszył wprost i przeciw pierwszej grupie drzew, za którą stał pierwszy strzelec.
Tym pierwszym strzelcem był nasz przyjaciel Aluna, który mężnie wystąpił do walki wyszedłszy z gęstwiny, i idąc przeciw niedźwiedziowi. Stanąwszy o trzydzieści kroków od niedźwiedzia wypuścił arkan, który obwinął się o kark jego i o jedną łapę, po czem przyczepiwszy koniec arkana do kuli siodła, zawołał na swych towarzyszy. — Teraz na was kolej, mamy go już.
Niedźwiedź przez chwilę był odurzony tem niespodzianem natarciem, którego nie pojmował. Otrzymał raz nie doznawszy bólu i przypatrywał się z zadziwieniem, lecz bez niespokojności, tej pierwszej sieci w którą był pochwycony. — Trzy, cztery arkany wypuszczone zostały prawie jednocześnie w rozmaitych kierunkach. Wszystkie dosięgły zwierza i skrępowały go mniej więcej.
Wtedy niedźwiedź chciał się rzucić na myśliwych, lecz oni wypuściwszy konie galopem, zaczęli przed nim uciekać, on zaś uwikłany w sidła nie mógł ich ścigać, gdy tymczasem inni myśliwi wychodząc z kolei ze swego ukrycia, otaczali go nowemi sidłami. Poznał wówczas, że niepodobna było walczyć przeciw temu nieszlachetnemu
natarciu i żałował zapewne, że się spuścił z góry, albowiem chciał się tam wrócić.