Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rodzaj pogardy, jaką złodziej okazuje skradzionemu. Z tego też względu Aluna wielce się rozgniewał. Złodziej pozostawił drzwi otwarte, a zatem zamyślał wrócić.
Aluna położył się, umieściwszy przy sobie topor ciesielski, a za pasem miał nóż meksykański i tak oczekiwał złodzieja. Ale dla Aluny, równie jak dla każdego człowieka prowadzącego czynne życie, sen chociaż najkrótszy, jest niezbędnym. Ztąd też pomimo wszelkiej usilności ażeby nie zasnąć, Aluna zdrzemnął się.
Wśród nocy, przebudził się. Zdawało mu się że przerzucano zuchwale w stogu maisu, suche liście szeleściały pod tłoczeniem. Bezwątpienia złodziej nie raczył nawet spojrzeć na łóżko, w mniemaniu że Aluna nie wrócił; zabierał więc mais swobodnie. To się zdało cokolwiek zuchwałem Alunie, który zawołał po hiszpańsku: — Kto tam jest?
Szelest ucichł, lecz żaden głos nie odpowiedział. Aluna podniósł się na łóżku i gdy złodziej zachowywał milczenie, ponowił zapytanie w języku indyjskim, lecz i na to nie otrzymał odpowiedzi. To milczenie strwożyło go nieco; ten co wszedł do chaty, miał zapewne zamiar wyjść niepoznany. Zdawało się że stąpał zwolna i z cicha, jak człowiek który nie chce być dosłyszanym, lubo od czasu do czasu oddech jego, nad którym nie mógł panować, równie jak nad stąpaniem, wyjawiał obecność jego.
Zdawało się nawet Alunie że kroki jego zamiast zwracać się ku drzwiom, zbliżały się do niego. Wkrótce znikła wątpliwość, złodziej chciał natrzeć na niego zbliża-