Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/710

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ł natłoku, który mógłby przerazić nawet rodowitego paryżanina; sam jeden, drobny, zmieszany, nie znający miejscowości, miał przytem ambicję by uchodzić za paryżanina i nie chciał pytać nikogo o wskazówki.
Im dalej posuwał się ku Saint Denis, tem bardziej tłumy gęstniały, wreszcie dał się unosić fali ludzkiej nie widząc nic przed sobą. Przy drodze dzieciaki siedziały na drzewie; Gilbert poszedłby chętnie za ich przykładem lecz nie chciał niszczyć ubrania. Ludzie, którzy na dole deptali jedni drugim po nogach, pytali co chwila siedzących na drzewie czy co widzą. W ten sposób dowiedział się Gilbert, że karet jeszcze nie widać lecz o ćwierć mili od Saint Denis wznoszą się na drodze tumany kurzu. Tego właśnie potrzeba było chłopcu. Kto potrafi w Paryżu przejść przez tłum, nie nawiązawszy z nikim rozmowy, musi być albo głuchoniemym albo Anglikiem.
Zaledwo Gilbert rzucił się w tył, aby się wydobyć z tłoku, ujrzał rodzinę mieszczuchów paryskich, którzy siedząc nad rowem jedli śniadanie.
Była tam córka, wysoka blondynka. Była matka, mała pulchna i uśmiechnięta z białymi zębami i świeżą jeszcze cerą. Był ojciec, ginący w obszernej sukni z barchanu, która opuszczała szafę tylko w niedzielę; przywdziawszy ją przy tej uroczystej okazji, więcej się nią zajmował, niż żoną i córką, wiedząc że same dadzą sobie radę. Była i ciotka, wyso-