Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1781

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie, to wina...
Gilbert zbliżył się do filozofa.
— Są ludzie, którzy tę winę nazywają zbrodnią.
— Zbrodnią! Cóż mnie to obchodzi, po co mi to mówisz? Nie jestem spowiednikiem; zresztą nie dziwi mnie to, byłem pewien, że się źle pokierujesz, takie już twoje usposobienie.
— O! panie — odrzekł chłopak, ze smutnie zwieszoną głową — mylisz się, nie jestem z gruntu złym, tylko mam umysł spaczony; czytałem wiele książek, które mi mówiły o równości stanów, szlachetności instynktów; książki te pisali tak znakomici ludzie! a ja, biedny wieśniak, wierzyłem święcie wszystkiemu... Zgubiło mnie to.
— A! widzę już do czego dążysz, panie Gilbercie.
— Ja?
— Tak; obwiniasz pan moje zasady; czyż nie masz wolnej woli?
— Nic i nikogo nie obwiniam, chyba własną łatwowierność. Wierzyłem i upadłem. Dwie są przyczyny mojej zbrodni. Pan jesteś jedną, o niej też mówić będę.
— Czego więc żądasz ode mnie?
— Ani dobrodziejstw, ani przytułku, ani chleba, choć jestem biedny i zgłodniały, proszę tylko o pomoc moralną, o przywrócenie mi mej dawnej wiary. Panie Rousseau, powiedz mi, czy to, co cierpię od tygodnia, jest cierpieniem wskutek głodu,