Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1767

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O!... to prawda — szepnęła wzruszona Andrea — to jeszcze jedna boleść w mem nieszczęściu.
— Ja jadę do Paryża, wieczorem powrócę; dziś jeszcze cię stąd zabiorę; zapłać tu wszystkim: pewnie jesteś coś winna.
— Ja? nie, miałam Nicolinę, ale uciekła... A!... zapomniałabym o małym Gilbercie.
Filip wzdrygnął się, oczy mu się zaiskrzyły.
— Jesteś coś winna Gilbertowi? — zawołał.
— Tak — odrzekła spokojnie Andrea — codzień dostarczał mi kwiatów. Miałeś słuszność, Filipie, mówiąc mi kiedyś, iż niesprawiedliwie postępuję względem tego chłopca, który był zawsze grzecznym dla mnie... Wynagrodzę go inaczej.
— Nie szukaj Gilberta — wyjąkał Filip.
— Dlaczego?... Zapewne jest w ogrodzie; przejdę przez park, może go spotkam, to mu zapłacę.
— Niech i tak będzie.
— Dowidzenia więc!...
Filip pocałował młodą dziewczynę w rękę; Andrea rzuciła mu się w objęcia.
Przycisnął ją do piersi, a w kwadrans później wsiadał do oczekującej go karety i udał się na ulicę Coq-Héron.
Pewien był, że ojca zastanie w domu. Starzec, po zerwaniu z Richelieu‘em, usunął się z Wersalu; wolał być tu sam, niż tam stać na dalekim planie.
Na dźwięk dzwonka, baron, nie spodziewają-