— Sen letargiczny, powiadasz?...
— Ten sen, odbierający mi przytomność, sen, z którym walcząc, odczuwałam wpływ tajemniczy, jakiemu ulegam.
— Wielki Boże! — krzyknął Filip — cóż dalej?
— Usnęłam.
— A gdzie?
— Na mojem własnem łóżku, jestem tego zupełnie pewną; znalazłam się jednakże potem na ziemi, na dywanie, sama, cierpiąca, zziębnięta, jakby umarła i w grobie zbudzona. Napróżno wołałam Nicoliny, już jej nie było.
— A ten sen, czy był taki sam właśnie?
— Najzupełniej.
— Taki sam jak w Taverney, jak w dniu owych uroczystości?
— Najzupełniej.
— I dwukrotnie, zanim uległaś, widziałaś owego Józefa Balsamo, owego hrabiego de Fenix?
— Najdokładniej.
— A poraz trzeci już go nie zobaczyłaś?
— Nie — odrzekła z przerażeniem, bo zaczęła coś pojmować — nie, ale go odczuwałam.
— Dobrze, więc bądź teraz spokojną, bądź dumną, siostro; zdobyłem tajemnicę. Dzięki ci, dzięki Andreo, jesteśmy zbawieni.
I Filip pochwycił Andreę w objęcia, przycisnął czule do serca i jakby porwany nagłem postanowieniem, wybiegł z pokoju, nie chcąc nic już więcej słyszeć. Pobiegł prosto ku stajniom, osiodłał sobie sam konia, a dosiadłszy go, popędził drogą do Paryża.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1706
Wygląd
Ta strona została przepisana.