Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1600

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długie ręce, któremi pochwycił Lorenzę, podnosiły się jeszcze bezsilnie, niby ramiona polipa; gniew zużył resztę sił, podnieconych rozpaczą.
— Nędzniku!... zdaje ci się, że nie dość prędko jeszcze konam, radbyś śmierć moją przyśpieszyć!... Pożerasz oczami rękopisy moje, skarby moje!... zdaje ci się, że to już twoje wszystko!... O!... powstrzymaj się, powstrzymaj!...
I zbierając ostatek sił, wyciągnął z pod poduszki fotelu flakon, który odkorkował. Natychmiast, po zetknięciu się gazu jakiegoś z powietrzem, buchnęły płomienie, które Althotas rozniecał dokoła.
Stosy manuskryptów, nagromadzone obok fotelu, książki porozrzucane po całym pokoju, stosy pergaminów, wydarte z takim trudem piramidom Cheopsa i pierwszym wykopaliskom Herkulanum, zajęły się z szybkością prochu.
Na marmurowej podłodze rozciągnęła się jakby opona z płomieni, przedstawiając oczom Balsama coś na kształt owych kół ognistych z piekła Dantego.
Althotas sądził, że Balsamo rzuci się w te płomienie, aby ratować skarby, które miał odziedziczyć, a które starzec niszczył wraz z sobą, ale się omylił.
Balsamo, usunąwszy się na ruchomą deskę, aby się od płomieni zabezpieczyć stał spokojny i całkiem obojętny.
Płomienie ogarniały Althotasa; a on, jakby