Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ma pan konia — odrzekł Mousquetom.
— A skąd u djabła prowadzisz z sobą dwa konie — spytał d‘Artagnan, wskakując na jednego z nich.
— Panowie ich zginęli, pomyślałem więc, że mogą nam się przydać, i zabrałem.
Tymczasem Porthos nabił swój pistolet.
— Patrzcie!... — odezwał się d‘Artagnan — znowu dwóch innych?
— O! ależ tego będziemy mieli do jutra!... — krzyknął Porthos.
Rzeczywiście znowu nadjeżdżało szybko dwóch jeźdźców.
— E! proszę pana — rzekł Mousqueton — ten, którego pan przewrócił, podniósł się.
— Czemużeś z nim nie zrobił tego, co z pierwszym?
— Trudno mi było, proszę pana, prowadziłem konie.
Huknął strzał, Mosqueton wrzasnął z bólu.
— O! panie!... — zawołał — teraz w drugą stronę! trafił mnie w drugą część, teraz z tamtym strzałem po drodze do Amiens będzie do pary!
Porthos zemścił się, jak lew, skoczył na jeźdźca bez konia, ten sięgnął już po szpadę, ale, zanim ją wydobył, z pochwy, Porthos rękojeścią swoją zadał mu tak straszliwy cios w głowę, że runął, jak wół pod obuchem rzeźnika.
Mosqueton, jęcząc wciąż, położył się wzdłuż konia, gdyż rana, którą otrzymał, nie pozwalała mu siedzieć na siodle. D‘Artagnan, spostrzegłszy jeźdźców, zatrzymał się i nabił pistolet; nowy koń jego miał nadto karabin, przytwierdzony do siodła.
— Jestem!... — rzekł Porthos — czekajmy, albo atakujmy.
— Atakujmy — odrzekł d‘Artagnan.
— Atakujmy!... — rzekł Porthos, i zapuścili ostrogi w brzuch koni.
Jeźdźcy byli od nich już zaledwie o dwadzieścia kroków.
— W imieniu króla!... — zawołał d‘Artagnan — pozwólcie nam przejechać.
— Tu król nic nie ma do rzeczy — odparł głos posępny i brzmiący, jakby z poza chmury, jeździec bowiem przybywał okryty kłębem kurzawy.
— Dobrze, zobaczymy, czy król nie może wszędzie przejść — podchwycił d‘Artagnan.