Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu przy boku małą szpadę z rękojeścią złoconą — mam tylko szpadę galową.
— Weź swój rapir, mój przyjacielu.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, ale wierząj mi, weź rapir.
— Rapir mój, Moustonie — rzekł Porthos.
— Ależ to cały rynsztunek wojenny, proszę pana!... — rzekł tenże — czy jedziemy na wojnę? O! niech mi pan powie, to zaraz się odpowiednio przygotuję.
— Z nami wiesz, mój Moustonie — podchwycił d‘Artagnan — zawsze należy być gotowym na wszystko. Albo nie masz zbyt dobrej pamięci, alboś zapomniał, że nie przywykliśmy spędzać nocy na balach, lub serenadach.
Ruszyli z miejsca dobrym kłusem i przybyli do pałacu królewskiego około kwadrans na ósmą. Na ulicach roiły się tłumy, albowiem były to Zielone Świątki, a gawiedź przyglądała się z podziwem dwom jeźdźcom, z których jeden był tak wyświeżony, jakby się wydostał tylko co z pudełka, a drugi tak zakurzony, jak gdyby jechał wprost z pola bitwy. Mousqueton również ściągał na siebie spojrzenia ciekawych, a ponieważ wtedy romans o Don Kiszocie był bardzo w modzie, niektórzy przezywali go Sanszem, który, zgubiwszy swego pana, znalazł sobie teraz dwóch.
W przedpokoju pałacowym d‘Artagnan znalazł się wśród dobrych znajomych. Byli to muszkieterowie z jego kompanji, pełniący straż. Zawołał woźnego i pokazał mu list kardynała, wzywający go, aby się stawił natychmiast. Woźny skłonił się i poszedł do Jego Eminencji.
D‘Artagnan zwrócił się ku Porthosowi. Zdawało mu się, że ten zlekka drży. Uśmiechnął się i, zbliżywszy się doń, powiedział mu do ucha:
— Odwagi, mój dzielny przyjacielu. Nie bądź tak zalękniony; wierzaj mi, zamknęło się oko orle i mamy do czynienia ze zwyczajnym sępem. Trzymaj się ostro, jak owego dnia w bastjonie świętego Gerwazego i nie kłaniaj się zbyt nisko temu Włochowi, dałoby to mu o tobie kiepskie wyobrażenie.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Porthos.
Woźny powrócił.
— Proszę pana — rzekł — Eminencja na panów czeka.