Strona:PL Dumas - Amaury.djvu/494

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści i na blade dotąd jéj lica nagły wystąpił rumieniec.
— To ty Amory, zawołała. Ale, mój Boże! tyś tak blady! możeś raniony.
— Nie, Antonino uspokój się; ani ja ani Filip.... Antonina skończyć mu nawet nie dała.
— Ale zkąd ta ponurość, i takie zamyślenie co znaczy?
— Mam jedną ważną rzecz objawić p. d’Avrigny.
— Ach! westchnęła Antonina, i ja także. Idźmy na górę, wuj czeka na nas.
I w milczeniu, wprowadzeni przez Józefa, weszli do pokoju, w którym oczekiwał na nich p. d’ Avrîgny.
Kiedy stanęli przed nim oboje, kiedy starzec pocałował Antoninę w czoło i podał rękę młodzieńcowi, postrzegli oboje że był tak zmieniony i wątły, iż mimo woli wykrzyknik zadziwienia rwał im się z piersi, i oczy ich spotkały się, i w oczach tajemne mówiły obawy. Ale o ile widok ten smucił ich i niepokoił, o tyle pan d’Avrigny wydał się im spokojny. Oni zostawali na