Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Młody mężczyzna, uśmiechnął się zakłopotany.
— Tak jest — rzekł — W okolicach, skąd przybywam, to konieczne.
— A skądże jedziesz?
— Ostatnio z Chicago
— Jesteś tu obcy?
— Tak jest.
— Przyda ci się to i tutaj — rzekł robotnik.
— Ach! czy być może? — Młody człowiek wydawał się zaciekawiony.
— Czyś nic nie słyszał, co się tu dzieje?
— Nic, przez całą drogę!
— Sądziłem jednak, że mówią o tem w całej okolicy. Usłyszysz niebawem. Co cię skłoniło do przyjazdu w te strony?
— Słyszałem, że nie brak tu roboty.
— Czy należysz do Związku.
— Rzecz prosta.
— Sądzę zatem, że dostaniesz jakąś robotę. Czy masz tu przyjaciół?
— Jeszcze nie, ale postaram się o nich.
— Jakto?
— Jestem Wolnomularzem. Nie ma miasta bez loży, a gdzie jest loża, będę miał i przyjaciół.
Słowa te wywarły na jego towarzyszu niezwykły efekt. Rozejrzał się podejrzliwie po wagonie. Górnicy wciąż jeszcze szeptali ze sobą. Obaj policjanci drzemali. Przeszedł przez wagon, usiadł przy młodym podróżnym i wyciągnął rękę.
— Daj dłoń! — rzekł.
Zamienili uścisk dłoni.
— Widzę, że mówisz prawdę. Ale muszę się upewnić.