Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powiadał. Cisza ta przeraziła mnie... przyśpieszyłem kroku. Obóz leżał przedemną nietknięty, taki jakim go porzuciłem, ale brama jego była otwarta. Wpadłem do środka i w bladem świetle świtu ujrzałem straszny widok: rzeczy nasze leżały w nieładzie na ziemi, towarzysze moi zniknęli, a obok tlących resztek ogniska widniała wielka kałuża krwi.
Byłem tak wstrząśnięty tym widokiem, iż na chwilę straciłem zmysły; jak przez sen przypominam sobie, żem biegał wokół pustego obozowiska, wzywając moich towarzyszy. Żaden głos mi nie odpowiadał z ciemnej gęstwiny. Myśl, że nie zobaczę ich nigdy więcej, że pozostanę osamotniony w tem potwornem miejscu i nie mając możności powrotu do świata, będę musiał tu żyć i umrzeć, doprowadzała mnie do szaleństwa. Nie mając ich wokół siebie, czułem się jak dziecko porzucone w ciemnościach. Nie wiedziałem ani co począć, ani dokąd się zwrócić.
Gdy jednak minęła pierwsza faza oszołomienia, poczęłem się zastanawiać nad tem, co mogło się przytrafić moim towarzyszom. Z bezładu, w jakim zastałem obóz, wywnioskowałem, że miał tu miejsce jakiś napad i prawdopodobnie o tej porze, o której rozległ się słyszany przeze mnie wystrzał. To, że strzał ten był jedynym, dowodził, iż walka trwała zaledwie krótką chwilę. Strzelby leżały na trawie, a w jednej z nich — należącej do lorda Johna — brakowało naboju. Pledy Challengera i Summerlee,