Dzień był przecudny, wiosenny; po jasnym błękicie nieba snuły się z wschodu na zachód małe, śnieżyste obłoczki. Słońce iskrzyło się wesoło, ale w powietrzu unosił się jeszcze chłód dotkliwy i przejmujący. W całym kraju, aż do zaokrąglonych pagórków Aldershotu, z pośród bladej, zaledwie rozwiniętej zieleni, wyłaniały się niewielkie, czerwone i szare dachy budynków folwarcznych.
— Co za boskie powietrze, jaki cudny widok! — zawołałem, z zachwytem człowieka, któremu udało się uciec od mgły ulicy Baker.
Holmes potrząsnął głową poważnie.
— Widzisz, Watson’ie, jednem z nieszczęść mózgu, zbudowanego jak mój, jest, że patrzę na wszystko jedynie ze stanowiska swej specyalności. Ty spoglądasz na te domy rozrzucone i uderza cię ich malowniczość. Ja patrzę na nie i przychodzi mi jedynie na myśl ich odosobnienie i bezkarność, z jaką mogą tam być popełniane przestępstwa.
— Boże wielki! — zawołałem. — Jak można pomyśleć, żeby w tych starych siedzibach, tchnących nieokreślonym urokiem, popełniano zbrodnie!
— Takie siedziby przejmują mnie zawsze pewną trwogą. Najciemniejsze i najpodlejsze zaułki Londynu nie mają na sumieniu więcej grzechów, niż najpogodniejsza i najpiękniejsza wieś. Takie jest moje przekonanie, Watson’ie, i to oparte na doświadczeniu.
— Przerażasz mnie!
— A przyczyna tego jasna. Nacisk opinji publicznej może w miastach dokonać tego, czego prawo samo zrobić nie zdoła. Niema tak odległej uliczki,
Strona:PL Doyle, tł. Neufeldówna - Z przygód Sherlocka Holmesa.pdf/60
Wygląd
Ta strona została skorygowana.