Strona:PL Dostojewski - Wspomnienia z martwego domu.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak o jedenastej wieczór. Do tej godziny trwała jeszcze zwykła gawęda, krzątanina, a niekiedy, jak w zimie, bywały majdany. W nocy robiło się nieznośnie duszno i gorąco. Choć z niezamkniętego okna ciągnie chłódek, pomimo to aresztanci rzucają się na swoich narach jak w gorączce. Pchły roją się tysiącami. Bywały one i w zimie i w bardzo pokaźnej liczbie, ale począwszy od wiosny, rozradzają się do takich rozmiarów, w które nie mógłbym uwierzyć, gdybym ich sam nie doświadczył. A im bliżej lata, tem złośliwszemi się stają. Prawda, że do pcheł można przywyknąć, przekonałem się na sobie, ale bądź co bądź okropnie dokuczą. Nieraz, bywało, tak zmęczą, że leżę, jak w gorączce. Nakoniec kiedy przed samym rankiem uspokoją się, rzekłbyś, zamrą i kiedy pod powiewem rannego chłodu słodko się zaśnie — zaraz u wrót więziennych rozlega się niemiłosierny huk bębna, nakazujący wstawać. Z przekleństwem słucham, zakutując się w kożuch, głośnych, wyrazistych dźwięków, zdaje się, że je liczę, a przez sen lezie mi do głowy nieznośna myśl, że tak samo będzie i jutro i pojutrze i przez kilka lat z rzędu, aż do puszczenia na wolność. A kiedyż to nareszcie ta wolność nadejdzie i gdzie ona? A tymczasem trzeba wstawać; zaczyna się codzienne chodzenie, ciżba.... Ludzie ubierają się, spieszą na robotę. Prawda, można jeszcze było zasnąć z godzinę w południe.