Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jerzy przykucnął w krzakach. Marceli oddalił się i tak jak był powiedział, oparł się o pień cytrynowego drzewa, nabiwszy poprzednio karabin i spojrzawszy na zegarek.
W tej chwili było właśnie wpół do dziewiątej wieczór.
O dziesiątej bębny blokhauzu ozwały się na capstrzyk; potem wszelki odgłos ucichł i nic nie słychać było prócz szmeru morskiego, wietrzyku, szeleszczącego pośród gałęzi lasku i wycia szakalów gdzieś w oddali.
Dwie godziny tak minęły. Marceli począł obawiać się, że rezultat nocy spędzonej niezbyt wygodnie, pod gołem niebem gotów nie odpowiedzieć zupełnie oczekiwaniom.
Nakoniec jednak, cokolwiek przed północą, szmer rozsuwanych gałęzi podczas pospiesznego, rączego jakiegoś biegu, ozwał się od strony lasu, w tym samym zaś czasie stado złożone z siedmiu czy ośmiu dzików, na których czele szedł stary dzik olbrzymich rozmiarów, puściło się ku polu kukurudzy minąwszy tuż obok Jerzego, a natomiast podążając wprost w stronę, w której stał Marceli.
Prowansalczyk był dobrym strzelcem. Dał ognia z obu luf; maciora i jeden z młodych dzików padły martwe.
Reszta stada rzuciła się w zupełnym popłochu przez łodygi kukurudzy na oślep.
Przed podbiciem Algieru, dziki nie znały z doświadczenia strasznych skutków palnej broni, ponieważ bowiem użycie ich mięsa zakazanem jest prawami Mahometa tak samo jak mięsa wieprzowego, przeto też Arabi nie bawili się w psucie prochu na tępienie bezużytecznej zwierzyny.
Marceli z kolei wymierzył za uciekającem stadem z swego karabina; nowy huk się rozległ.
Stary dzik, wzięty na cel przez kapitana, skoczył tylko, skręcił się i rozszalały z bólu, który mu sprawiała rana, rzucił się ku ścieżynie i upadł o pięćdziesiąt kroków dalej, aby już nie powstać, tak wszakże daleko, że Marceli nie mógł tego już dojrzeć i tym sposobem nie wiedział nic o śmiertelnym postrzale, którym go ugodził, wierny zaś wskazówkom danym Jerzemu nie opuścił jeszcze swego posterunku i nabiwszy świeżo swój karabin w nadziei, że jeszcze może później nieco nowe stado spóźnione nadejdzie na toż samo pole stawić się za cel kulom dwóch myśliwców.
Było to mocno nieprawdopodobne, ale jednak zawsze możliwe.
Po trzech kwadransach takiego wyczekiwania kapitan nagle zadrżał i naraz ukrył się po za pniem drzewa, które mu służyło za schronienie, tu przykląkł na oba kolana na ziemi i przyłożywszy do niej ucho, i słuchał.
Po upływie kilku sekund podniósł się pewien już, że się nic pomylił.
W niewielkiej odległości w kierunku doliny Bakhe-Derre, posłyszał kroki i głosy zbliżającego się oddziałku ludzi.
Trudno było powątpiewać, że to był oddział Beduinów, gotujący się bez wątpienia na walką ze strażami blokhauzu, jak to czynili lub przynajmniej czynić usiłowali dwa razy tygodniowo.
Nie było już tyle nawet czasu, ile go potrzeba było na przebiegnięcie przestrzeni od miejsca gdzie stał Marceli do krzaków, u których zajął posterunek Jerzy.
Trzeba było przeto czekać w odosobnieniu, myśleć o bliskiem niebezpieczeństwie, zgubie może, z zimną krwią, o ile jej tylko zdobyć się zdoła i szukać sposobów najlepszego wyjścia z tej sytuacyi.
Ścieżka była za wąską, aby nią Beduini inaczej iść mogli jak jeden za drugim; może oczy ich olśnione jasnym blaskiem księżyca nie dostrzegną ukrytego w cieniu kapitana...
Przypuszczenie to raz zrobiwszy, na niem osnuł młodzieniec plan swój, prosty a skombinowany zarazem, jak to zobaczymy niebawem.
Jeżeli Beduini nie są zbyt liczni, w takim Marceli postanowił dozwolić im przejść, a następnie ostatniego położyć trupem pchnięciem swego kordelasa, potem posłać dwie kule swych pistoletów za temi, którzy szli za nim, czwartego zaś powalić z karabina, a potem już wywinąć się jakoś pozostałym, oczywiście wielce przerażonym i spłoszonym tak niespodziewaną napaścią....
Gdyby zaś liczba Beduinów zmniejszała szanse powodzenia dlań w tej walce, Marceli zdecydewany był nie zaczepiać ich i przeczekać spokojnie aż przejdą, nie odkrywszy go zupełnie.
Na wypadek, gdyby przeciw jego oczekiwaniu, miał zostać odkrytym, trzeba mu było poddać się nierównej walce, zabijając trzech ludzi naprzód a następnie nie było innego już wyjścia, jak rzucić się jak lew na resztę oddziału z nadzieją tylko w pomoc Boga i obronę Jerzego, który prędzej czy później musiał mu podążyć na pomoc!
Wszystkie te przewidywania z błyskawiczną szybkością mignęły w umyśle Marcelego.
Beduini zbliżali się a przewodnik i przywódzca ich oddziałku był już zaledwie o jakie dwadzieścia pięć lub trzydzieści kroków od cytrynowego drzewa. Marceli policzył ich; było ich dziesięciu.
— To nadto na jednego człowieka, — pomyślał kapitan; — trzeba im pozwolić przejść spokojnie....
I zamiast pozostać w postawie stojącej, wsparty o pień drzewa, położył się, kładąc obok siebie karabin w trawie.
Doszedłszy do Marcelego o trzy kroki od niego