Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mywać, niż w owej nieszczęsnej chwili, w której floret jego przebijał pierś komendanta Raula. Jedynie tylko jeszcze istniał w nim instynkt, jak to opowiedzieliśmy nieco powyżej. Inteligencya, sumienie, dusza zatonęły w wielkiej powodzi, w której zatonął jego rozum, Z temi opalonemi włosami, z poczerniałym wąsem i twarzą osmoloną i pogryzioną do żywego pocałunkami płomiennych języków, porucznik niemniej był strasznym od galerników z bandy Cocodrille’a. Ubranie rozsypywało się na nim w strzępy, a z pod nawpół rozpiętego munduru widać było koszulę powypalaną miejscami. Oczy jego błyszczały i przyciskał do piersi Diannę jak dzikie zwierzę, ciągnące swą zdobycz w las, aby ją pożreć!...
Uniknąwszy niebezpieczeństwa, Marceli, zamiast okrążyć wilię i iść oddać drogocenny swój ciężar w ręce tych, którzy niezawodnie rozpaczali już nad jego utratą, biegł gdzieś z nim w głąb parku, w samą jego gęstwinę.
Tak błąkał się bez celu przez kilka minut, aż wreszcie znalazł się przed jakimś małym budynkiem wiejskim w rodzaju chaty, zbudowanej z nieociosanego drzewa i pokrytej strzechą.
Drzwi jej były zamknięte.
Marcel wysadził je jednem uderzeniem ramienia i wszedł do wnętrza.
W głębi panowała ciemność głęboka....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili porucznik wyszedł z tamtąd, ale sam jeden. Pijaństwo ustąpiło cudownie, twarz wyrażała dziwne wzburzenie, z oczu patrzało przerażenie, wstręt niemal jakiś do samego siebie.
— Ah! — zawołał szarpiąc się za piersi, — jestem nędznikiem!!.. Zasłużyłem na śmierć... trzeba dokonać wyroku!
I kierując się blaskiem pożaru, który wskazywał mu drogę, szedł ku willi.
We wnętrzu pawilonu głęboka panowała wciąż cisza...
Niezadługo Marceli, gnany wciąż naprzód tą niezmierną rozpaczą, która kazała mu biedź na śmierć, jak na dokonanie wyroku najwyższej sprawiedliwości, dostał się napowrót na taras.
Zamysłem jego nieodmiennym, nieodwołalną intencją było ukarać nieznany występek, tajemniczą swą infamię rzuceniem się w płomienie. Kilka sekund jeszcze a miała się począć expiacya, straszliwa expiacya, która nie pozostawiała nawet dość czasu na pokutę!...
W chwili gdy dochodził już do miejsca, Marceli zwolnił kroku... nie dla tego bynajmniej, aby postanowienie w nim miało słabnąć, nie dla tego, aby mu brakło doń odwagi, ale dla togo, że pragnął raz jeszcze przycisnąć do ust wizerunek pierwszej swej ofiary, pożegnać się z nią na wieki, po raz ostatni błagać ją o przebaczenie.
— A!... — szepnął, — szlachetny przyjacielu... w dniu twojej to śmierci winienem był umrzeć!!...
I ręka jego szukała medalionu na piersi, nadaremnie wszakże; portret komendanta zniknął bez śladu!...
Niechaj kto zechce lub raczej kto może podejmie się wytłómaczenia tego niepojętego dziwactwa człowieka, który skończył sąd z samym sobą i wydał już na siebie ostateczny wyrok, który bez drżenia, bez zblednięcia czyni się wykonawcą zapadłego wyroku i którego tak prosty, tak codzienny wypadek przejmuje i z gruntu odmienia w ostatniej chwili owo niezłomne postanowienie.
Czego nie mogła uczynić groza samejże kary, tego zguba medalionu dokonała jak cios piorunu.
Marceli dotknięty do żywego przerażeniem niezmiernem, nagle poczuł się słabym, bezsilnym... zachwiał się, zatoczył jak bez przytomny i byłby upadł na taras, gdyby nie to, że kilku młodych ludzi, którzy okrążyli willę walącą się, rzucili mu się na pomoc i w czas pochwycili go za ręce.
Byli to Jerzy Herbert, Edgard de Saint-Pons i inni współtowarzysze biesiady, której następstwa miały okazać się tak smutnemi dla porucznika.
— Puście mnie!... — wołał Marceli głuchym głosem, — puście mnie!...
Zrobił wysiłek ostatni, chcąc się wyrwać z rąk przyjaznych co go przytrzymywały, ale nagle zbrakło mu głosu, oczy się zamknęły i stracił przytomność.


XVII.
SMUTNE ODKRYCIE.

Silne poczucie zimna przyprowadziło Marcelego do świadomości życia. Otwarł oczy i zobaczył nie bez zdziwienia, że leżał rozciągnięty na sofie w pokoju sobie nieznanym i że okłady lodowe ściskały mu czoło. Dzień pierwszym zwiastował się brzaskiem i blaski jego walczyły z światłem dwóch świec.
Cztery czy pięć osób rozmawiało półgłosem u jednego z zagłębień okien.
Porucznik uniósł nieco głowę opartą na zwoju poduszek i popróbował zmienić poziomą pozycyę, zajmowaną dotąd.
Rozmawiający podeszli zaraz do niego i Marceli poznał Jerzego Herbert, Edgara de Saint-Pons i innych młodych ludzi, z którymi wieczerzał był dnia poprzedniego.
— I cóż, mój kochany, — ozwał się doń żywo Jerzy, — jakże ci teraz?...
Marceli tak zagadniony, w miejsce odpowiedzi zapytał wzajem: