Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szła ochota nas ścigać, jeśli w ogóle tacy się znajdą, o czem wątpię, bo wszyscy wylęknieni będą, jak stado owiec, zaskoczone przez wilka. Zobaczycie jak będą uciekać, popychać się wzajem, przewracać się, biegnąc co najprędzej. Być może bardzo, że wyjdziemy z tego bez jednego zadrapania!... Skoro zaś już wydostaniemy się z parku, wówczas Japończyk obejmie dowództwo, stanie na czele kolumny i doprowadzi nas do szalupy... — Pewien ty jesteś, że ją odnajdziesz, Japończyku?
— Pewien najzupełniej.
— W takim razie wszystko jest przewidziane... bierzmy się do roboty wesoło!...
Cocodrille, sformułowawszy tak swe instrukcje, czem dał dowód, że był w nim materyał na niezłego strategika, wziął znowu konia za uzdę i wyprowadził go na drogę.
Rabusie weszli napowrót na wóz.
Cocodrille zasiadł znów na swem miejscu, na prowizowanym koźle i zaciął szkapę biczem.
Przejechawszy nieco skrzyżowanie dróg, odwrócił się do wnętrza powozu.
— Moi chłopcy... — ozwał się tonem niby uczuciowym, — tutaj to zeszłego wieczora padł nasz kolega, ten biedny Piotr Farric!... Poświęćmy łzę pamięci tego dzielnego towarzysza, poległego na polu chwały!!...
Niebawem wózek mijał dworek Jerzego Herbert... Wesołe krzyki i urywki piosnek rozlegały się z okien otwartych i oświetlonych.
Cocodrille pogroził pięścią temu domowi, a raczej jego posiadaczowi i mruknął przez zęby:
— Ah! łotrze, gdybym cię miał w ręku!! ale na nieszczęście nie mam cię!... Wreszcie któż wie?... na ciebie kolej przyjdzie nieco później może!... dyabeł nie zawsze stoi u drzwi uczciwych ludzi!!...
Koń, zacinany silnie, postąpił może jeszcze z jakie czterysta lub pięćset kroków, potem woźnica ściągnął mu nagle cugle i zatrzymał.
Od kilku chwil już wózek posuwał się wzdłuż muru, otaczającego park willi Salbert i wierzchołki rosochate drzew stuletnich tworzyły ponad drogą gęste sklepienie zieleni, które zwiększało jeszcze ciemnośći.
Na znak dany przez Cocodrille’a, bandyci zeszli z woza... dwa haki sznurowej drabiny zostały przerzucone przez mur, w który zagłębiły się silnie... jeden z galerników wspiął się po niej zręcznie, uzbrojony drugą drabiną, którą przyczepił tak jak pierwszą w ten sposób wszakże, że zamiast służyć do wejścia na mur, służyła ona do zejścia w głąb parku.
Dokonawszy tego, rabusie poczęli jeden po drugim wstępować tą chwiejną drogą. Cocodrille pozostał sam jeden na trakcie, zaciął konia, który puścił się napowrôt; unosząc z sobą próżny wózek, Następnie wdrapał się po drabinie i połączył z towarzyszami zebranemi u stóp olbrzymiego buku, który tworzył samo centrum klombu gęstego niezmiernie.
Park willi Salbert, jak to powiedzieliśmy, był tej nocy oświeconym niezliczoną ilością chińskich lampek i latarni różnokolorowych.
O kilkanaście kroków zaledwie od buku, dokoła którego zebrali się rabusie, znajdował się na skrzyżowaniu alei placyk porosły murawą. W pośrodku tego gazonu wznosiła się na granitowym piedestale statua Jesieni, nadzwyczaj piękna terra-cotta, wykonana wedle marmurowego starożytnego pierwowzoru.
Z jakie pół tuzina lampionów chińskich, zawieszonych u pni drzew, rzucało na tę statuę czerwone, żółte i niebieskie blaski i przeobrażało malowniczą tunikę posągu w rodzaj ubioru arlekinu.
Te barwne blaski rozświecały ciemność nocy aż po ów buk, gdzie oddziaływały już wprawdzie dość słabo, zawsze przecież dostatecznie jeszcze, aby można było rozróżnić dokładnie przedmioty.
— Wybornie!!... — zawołał Cocodrille, — ci wielcy panowie, bądź co bądź jednak nie robią nic tak jak inni!!... Postarali się nawet o oświetlenie mojej garderoby!... trzebaż nie zapomnieć podziękować im za tę uprzejmość niebawem, pod grozą uhybienia wszelkim przepisom grzeczności!... Dalej więc, moje pieszczotki, zróbmy jak panie aktorki... nałóżmy wprzód różu i blanszu, aby być piękniejszymi żabim nam przyjdzie rozpocząć komedyą!!...
Śmiech ogólny, natychmiast stłumiony, przyjął wesoły ten żarnik Cocodrille’a; następnie każdy zajął się tą czynnością, którą przywódca szajki nazwał był różowaniem i blanszowaniem.
Jeden z rabusiów rozwiązał sznurek małego woreczka napełnionego sadzą; następnie wszystkie ręce jedna po drugiej zanurzały się w jego głębi, z kolei przechodząc na wszystkie twarze.
W przeciągu kilku sekund zaledwie galernicy i majtkowie przeobrazili się w rodowitych mieszkańców Kongo; z pośród tych masek ohydnych, oczy błyskały ponurym i srogim blaskiem.
Cocodrille, ten typ, daleko powszechniejszy niżby sądzić można, wesołości w pośród zbrodni, począł śmiać się, śmiechem niemym i zdławionym, przypatrując się swym towarzyszem.
— A, do licha!! — mruknął — tośmy piękni!! niech mnie dyabli wezmą, moje pieszczotki, nie sposób byłoby nam śpiewać dzisiaj:

Utop w mych oczach twe oczy,
O, ty piękna, czarnowłosa!!...

Zresztą trunoby utrzymywać, że dziś stąpamy po kwiecistych miłości ścieżkach!... nie mamy też najmniejszego zamiaru oddawania się miłosnym podbojom!... owszem, im będziem brzydsi eom lepiej to dla