Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łanym do odegrania ważnej roli w sposobiącej się walce.
To też, wychodząc około dwunastej z klubu, gdzie przemawiał długo i nie mając już wracać do siebie tej nocy, mieszkał bowiem przy ulicy de la Paix a obecność jego była konieczną o świcie już na przedmieściu Saint-Antoine, wszedł do kawiarni. Zażądał atramentu i papieru, i pisał.
Skoro list swój ukończył, włożył go w kopertę i na kopercie tej nakreślił adres:

Pani Jenowej Herbert
w zamku Presles
przez Tulon.

Następnie wyszedł z kawiarni, rzucił list do pierwszej pocztowej skrzynki, którą spotkał po drodze K pieszo podążył ku bulwarowi Beaumarchais, gdzie mieszkał jeden z jego politycznych przyjaciół, który miał go na tę noc przyjąć do siebie.


∗             ∗

Nazajutrz rano, wraz z pierwszemi promieniami wschodzącej zorzy podniósł się bunt; czekał on tylko na sygnał, na który też czekać nie potrzebował długo.
Nie będę się podejmował niemożliwego zadania opisywania wam widoku bulwarów Paryża podczas pierwszego z dni czerwcowych.
Dla tego, co ich nie widział wówczas, wszystko, co mógłbym powiedzieć, byłoby niezmiernie dalekiem od rzeczywistości i nie mogłoby o niej przybliżonego choćby dać pojęcia.
Począwszy od Madelaine aż po teatr Porte-Saint-Martin, bulwary zajęte były wojskami liniowemi i gwardyą narodową. Tu oczywiście cyrkulacya była wzbronioną.
Po drugiej stronie Ambique za to, czerń była pa swoim gruncie.
Wielka przestrzeń pusta rozciągała się między ostatnim szeregiem wojsk regularnych i wysoką barykadą wzniesioną w okolicy Chateu-d’Eau.
Żołnierze biwakowali na asfalcie bruku ze spokojem i beztroską, jak gdyby za chwilę nie czekała ih rzeź okropna.
Oficerowie, daleko więcej zajęci od żołnierzy przechadzali się tam i napowrót przed batalionami, zamieniając z sobą rzadkie tylko słowa i nasłuchując od chwili do chwili jak gdyby wietrzyk poranny miał im przynieść z sobą jakieś dziwne odgłosy, jakiś zgiełk niezwygły.
Jeden z tych oficerów, kapitan Afrykańskich strzelców, wydawał się głęboko smutnym.
Siadł na bębnie i z głową wspartą na dwu dłoniach, żując przez roztargnienie zgasłe cygaro, pogrążony był w bolesnej zadumie, która nie dozwalała mu «wracać uwagi na to wszystko co się działo dokoła go.
Był to Marceli do Labardès.
Po swym odjeździe z Prowancyi, zażądał i otrzymał bez trudu, wcielenie napowrót do armii w dawnym stopniu.
Teraz oczekiwał tylko jednej sposobności, by się dać zabić i uważał, że sposobność ta dziwnie się opóźnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiadają, że pod zwrotnikami czasami morze spokojne jak niezmierne zwierciadło, w którem odbija się błękit nieba, nagle wzdyma się i szumi i ryczy i że miasto co by przychodziło z wyżyn niebios, burza wychodzi z głębin Oceanu.
Tego poranka wszystko zdawało się spokojnem.
Nigdzie nie było słuchać śpiewów, nigdzie jakiegoś krzyku, nigdzie słowa.
Paryż cichszym był niż bywa zazwyczaj wśród nocy, o trzeciej nad ranem.
Nagle w oddali, od strony przedmieścia Saint-Jaque, rozległ się huk podobny do wystrału dwudziestu naraz armat, a w ślad za tym hukiem nastąpił ogień broni ręcznej, zawzięty.
Równocześnie wrzawa zmięszanych odgłosów doleciały od strony bulwaru Bonne Nouvelle.
Był to zgiełk niesłychany tententu kopyt końskich, kół toczących się po bruku, potrząsanych i wleczonych łańcuchów.
Wojska piesze rozstępowały się na prawo i na lewo, pozostawiając środek drogi wolny do przejścia artyleryi, która postępowała w pełnym galopie, wiodąc za sobą armaty i jaszczyki.
Niezmierny krzyk podniósł się naraz po za barykadą Chateau-d’Eau, niemą aż dotychczas.
W pośrodku tej barykady powiała nagle wielka czerwona chorągiew.
I równocześnie pośród nagromadzonych kamieni, niby z licznych strzelnic zamkowych, zabłysły lufy broni. Obłok dymu uwieńczył barykadę i tuzin kul zaświszczał ponad bulwarem, raniąc dwóch artylerzystów.
Nastąpiła trzyminutowa pauza.
Wojska regularne nie odpowiedziały ogniem na ogień powstańców.
Naraz, z pomiędzy chmur gęstego dymu, trysnął huragan ognia, któremu towarzyszył łoskot okropny, olbrzymi, niby huk trąby w dniu ostatecznego sądu.
Dwa działa zatoczono i poczęto prażyć niemi barykadę.


III.
MARCELI I JERZY.

Od strony bulwaru Tempie, zgromadził się tłum zmieszany ludzi w bluzach i surdutach, uzbrojonych