Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na szczęście pozory straszniejsze były aniżeli rzeczywistość. — Kiedy pierś została obmytą świeżą wodą, można było zdać sobie sprawę, z małego znaczenia rany.
Broń bandyty zdradziła ramię, kierujące je widocznie w serce... — Ostrze osunęło się na lewej piersi aż do wyższej części ramienia, zaledwie dotykano ciała, które przebiło w jednem tylko miejscu, dość lekko, lecz tak głęboko jednakże, że krew płynęła przez czas jakiś obficie.
— Mała rzecz... — zawołał Jerzy zupinie uspokojony... — Jutro już znaku nie będzie... — Ale zobacz no mój przyjacielu, zobacz jak ten łotr usiłował mnie zadusić swemi haczykowatymi szponami!!...
Istotnie, siny ślad dziesięciu żelaznych palców dawał, się widzieć na szyi młodego człowieka. — W kilku miejscach, paznogcie weszły w, ciało.
— Na honor! — dodał śmiejąc się, — wolę już uderzenie nożem... — to mniej dzikie!... Powiedzieć, że w dziewiętnastym wieku, o dwa kroki od wielkiego miasta, wznawiają się okropności Thongów i dusicieli Judyi!!... — Jeżeliby przeczytano coś podobnego w dziennikach paryzkich, z trudnością by uwierzono!... Ah! łotry.
— Cóż ci zabrali? — zapytał Marcel.
— Zegarek z łańcuszkiem, naturalnie, — sakiewkę, która zresztą zawierała zaledwie z dziesięć ludwików, i szpicrutę.... — Żałuję tylko szpicruty, której rączka miała wielką artystyczną wartość, a te łotry stopią ją w jakimś obrzydliwym tyglu, tak jak ordynarną bransoletkę wystrojonej na niedzielę mieszczki!!... Wandale!... cudowny klejnot, dzieło Froment-Meurice’a, z którego na wagę nie wyciągną nawet dwóch ludwików!... — To, i śmierć Dżali, oto są nieszczęścia tego wieczora.... — Ale, co tam co się stało to się nie odstanie... — nie myślmy o tem więcej...
Mówiąc te słowa Jerzy Herbert, szybko zmienił, ubranie.
— Jestem gotów, — rzekł do Marcela. — Jeżeli chcesz nic nam nie przeszkadza pojechać....
— Zaraz... — Łącz myślę o jednej rzeczy....
— O czem?...
— Dla czego, ranny i potłuczony upadkiem z konia, masz się trudzić siadając na nowo na konia towarzyszyć mi do domu mego stryja? Twoi służący wystarczą, aby zasłonić mnie przed wszelkiemi niebezpieczeństwem...
— Niewątpliwie... — lecz oprócz chęci nie rozstawania się z tobą, tylko jak można najpóźniej, wyznaję, że bardzo bym rad zobaczyć zblizka tego nędznika, któregoś tak dobrze w lot sprzątnął... — Zresztą zapewniam cię, że o wiele mniej czuję się potłuczonym aniżeli ci się zdaję... — Nakoniec postanowiłem towarzyszyć ci, i towarzyrzyć ci będą...
— A więc jeżeli tak chcesz koniecznie, chodźmy....
— Ale, ale, — zapytał Jarzy, siedzący tyłem do kominka, — która godzina?
— Kwadrans po dziewiątej, spoglądając na zegar z prześlicznej saskiej porcelany, którego cyferblat podtrzymywały splecione syreny i trytony.
— Do licha!! — Od kwadransa twój stryj i Jakób obaj leżą w łóżku... w tej chwili zamykają oczy i zasypiają.... — Trudno nam mże przyjdzie rozbudzić ich.... — Jeżeli to nam się nie uda, powrócisz spać tutaj.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z bastydy, i z wysokości peronu, ujrzeli, że rozkazy ich były wykonane.
Pięciu służących konno z fuzyami przez ramię i ze smolnmi pochodniami w rękach było gotowych.
Dwaj inni lokaje trzymali dwa konie przeznaczone dla Jerzego i Marcela, z krótkiemi dwururnemi karabinkami przytwierdzonemi do siodeł.
Prowansalczyk i oficer, wskoczyli na swych wierzchowców, poczem mała kawalkada udała się w drogę malowniczo oświeconą błyskami pochodni, których czerwone płomienie pochylały się pod działaniem wiatru, zostawiając za sobą snopy iskier.


VII.
BARON D£ LABARDÉS.

Podczas krótkiego czasu potrzebnego do dojechania na miejsce nocnej zasadzki, młodzi ludzie milczeli.
W chwili kiedy pochodnie oświeciły ciało zabitego Dżali, leżące w poprzek drogi, Jerzy zwolnił biegu swego wierzchowca i Marcel uczynił toż samo.
Po uczynieniu jeszcze ze dwudziesta kroków, młodzi ludzie zsiedli z koni i zbliżyli się doi trupa człowieka, leżącego blisko zabitego, konia.
Trafiony pomiędzy łopatki kulą Marcela, człowiek ten padł na wznak, zabity na miejscu, z rękoma wyciągniętemu jakby ukrzyżowany, z twarzą zwróconą w niebo.
Mógł mieć około lat pięćdziesięciu i twarz jego wydając się żyjącą pod migającem światłem pochodni, była przerażająca.
Po jego postaci krótkiej przysadzistej, siwiejących, kędzierzawych włosach, spieszczonym nosie, po lewem oku zakrwawionem, Marcel poznał w nim Piotra Farric’a, dwa razy morderdercę i bardzo niebezpiecznego, którego rysopis zakomunikowany mu przez brygadyera żandarmeryi, czytał kilka godzin temu.
— Zawsze to jednego mniej! — rzekł — zbiegłych