Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jerzy wyjechał był od samego rana do wili Labardès, Nie powrócił ztamtąd aż na obiad, który był milczący i ponury, mimo niezwykłej na nim obecności Gontrana.
Nie bez zakłopotania, łatwego do pojęcia, zawiadomiła Dyanna swego męża o tem co zaszło rano między nią a jej bratem i o dziwnem zaproszeniu do którego zmusiła ją konieczność.
— Moja kochana Dyanno, — zawołał Jerzy, wysłuchawszy opowiadania żony z rodzajem zdumienia, — zdawało ci się, że powinnaś uledz bezrozumnym wymogom i nie śmiem ganić cię z tego powodu, bo sam może na twojem miejscu byłbym tak samo postąpił, ale mówię ci to z najgłębszą i najszczerszą boleścią, że ten nieszczęsny Gontran niezadługo shańbi nazwisko, które nosi!
— Niestety! — westchnęła pani Herbert, — i ja się tego lękam tak jak ty, mój przyjacielu, a obawa ta sprawia mi cierpień niemało.
— Bądź pewna, — ciągnął dalej Jerzy, — że brat twój nie wyznał ci wszystkiego, między nim a tym baronem Polart musi być coś innego niż dług karciany....
— Mój Boże, przestraszasz mnie, Jerzy! Cóżby więc być mogło?
— Nieszczęściem nie wiem tego; ale podejrzy — wam i lękam się jakiejś tajonej nikczemności, która później nagle wyjdzie na jaw, a której niesława spa — dnie na nas wszystkich.
— A! — odpowiedziała Dyanna, — oby Bóg miał litość nad nami, a choć to życzenie może się wydać świętokradzkiem, niechaj dozwoli niebo, by zanim się stenie to, co przepowiadasz, oczy mego ojca zamknęły się i nie mogły już patrzeć na tak bolesny widok.
— Tak, oby cię Bóg wysłuchał! — dodał Jerzy niemal po cichu, — i oby zechciał oszczędzić szlachetnego starca. Kto wie, czy to sparaliżowanie umysłu, które z każdym dniem większe czyni spustoszenia, nie jest najwyszym darem Opatrzności?
— Jerzy, Jerzy, — spytała żywo pani Herbert, — sądzisz więc, że pamięć i inteligencya ojca mego już się nie zbudzą do życia?
— Nie umiałbym w tej mierze nawet wyprowadzać żadnych wniosków; ale może należałoby nam pragnąć, by tak się stało. Niestety! moja biedna kochana Dyanno, do tego rodzaju bezbożnych życzeń zmusza cię brat twój! O! niechaj przeklętym będzie dzień, w którym Gontran ujrzał światło dzienne.
Dyanna zlekka położyła rękę na ustach swego męża.
— Nie, — rzekła mu, — mój drogi Jerzy, nie złorzecz! Z pewnością Gontran jest ciężko winnym, ale nie powinniśmy zapominać, że jest synem najlepszej naszej ukochanej matki... tego anioła, co powrócił do nieba!...
— Bodajby tam z góry ona czuwać mogła nad swem dzieckiem, — odpowiedział Jerzy, — i położyła baryerę między nim a przepaściami wstydu i hańby, w które się ma stoczyć!
Dyanna nic nie odpowiedziała. Weszła do swego oratoryum i tam ukląkłszy u stóp Chrystusa z kości słoniowej, który występował z tła purpurowego aksamitu, modliła się długo, nietylko za Gontrana, ale i za siebie również.


∗             ∗