Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/649

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Odwagi, męstwa! — rzekła Joanna Helenie do ucha.
Chory znowu powtórzył:
— Lucjan... Lucjan... Tak, to moje imię... Lecz ty, która mnie znasz i przemawiasz do mnie... Ktoś ty?
Helena, wzruszona w najwyższym stopniu, nie była w stanie zdobyć się na słowa.
— Ktoś ty? — zapytał powtórnie, z odcieniem zniecierpliwienia chwytając skostniałą dłoń dziewczęcia.
Joanna, widząc, jak pod tym dotknięciem siły opuszczają Helenę, zbliżyła się i odpowiedziała mu:
— To panna Helena...
Nowe wstrząśnienie przebiegło po całym jestestwie chorego.
Ruchem raptownym przyciągnął do siebie Helenę i wpatrzył się w nią, pożerając ją oczyma.
Wszyscy zatamowali oddech w piersiach, doktór, blady straszliwie, stał jak skamieniały.
Na raz, młodzieniec wydał okropny okrzyk, następnie wymówił te pamiętne słowa, dotąd daremnie oczekiwane:
— Helena!... Helena!... A! to Helena!
— Tak, to Helena — rzekł doktór, podtrzymując go w swoich objęciach. — Ta, którą kochasz i która przychodzi powiedzieć ci, że cię kocha i kochać będzie na wieki.
Lucjan, wyswobodziwszy się z objęć doktora, pochwycił obie ręce Heleny i okrywał je pocałunkami.
Jednocześnie z tym łzy rzęsiste trysnęły mu z oczu.
— Dzięki ci, Boże! — wyszeptał doktór, padając na fotel. — Życie i rozum ocalone.
Obecni otoczyli łoże chorego, poznawał wszystkich, wymieniając każdego z imienia.
Wszyscy mieli łzy w oczach. Lucjan mówił:
— Heleno, ukochana moja Heleno, przyszłaś do mnie, kochasz mnie jeszcze... co za raj!... Lecz — dodał głosem głuchym — on?... ten człowiek?...